|
|
|||||||||||||
Wygląd torrentów:
Kategoria:
Muzyka
Gatunek:
Hard Rock
Ilość torrentów:
343
Opis
..::INFO::..
Gaia II: La Voz Dormida to siódmy album studyjny, wydany w 2005 roku album hiszpańskiej grupy folk metalowej Mago de Oz. Jest to kontynuacja Gai, w której Azaak zostaje schwytany przez hiszpańską inkwizycję i czeka na jej egzekucję. Mago de Oz został założony w połowie 1988 roku w Madrycie. Grupa jest hiszpańskim przedstawicielem power/folk metalu. Płyta została nagrana w składzie: Jose Andrea (wokal, klawisze), Txus di Fellatio (bębny), Mohamed (skrzypce), Tony Corral (saksofon), Carlitos (gitara rytmiczna), Chema (gitara) i Salva (bas). Zespół wydał piętnaście płyt studyjnych, pięć albumów koncertowych, dwie EPki, trzy demówki i osiem albumów kompilacyjnych Title: Gaia II La Voz Dormida Artist: Mago De Oz Country: Hiszpania Year: 2005 Genre: Folk-Metal, Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Volaverunt Opus 666 La voz dormida (The sleeping voice) Hazme un sitio entre tu piel (Make me a place in your skin) El poema de la lluvia triste (The poem of the sad rain) El callejón del infierno (Hell's alleyway) El paseo de los tristes (The walkway of the sad) La posada de los muertos (The inn of the dead) Desde mi cielo (From my heaven) En nombre de Dios (In the name of God) Incubos y sucubos (Incubi and succubi) Diabulus in Musica Mañana empieza hoy (Tomorrow begins today) El Principe de la dulce pena (The prince of the sweet sorrow) Aquelarre Hoy toca ser feliz (Today we get to be happy) Creo (La Voz Dormida-Parte II) – (I believe (The sleeping voice part II)) La Cantata del Diablo – Missit me Dominus https://www.youtube.com/watch?v=JOUtaGoP3JM
Seedów: 23
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-05-02 12:15:19
Rozmiar: 250.62 MB
Peerów: 16
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Piąty i ostatni jak do tej pory album jednego z najbardziej popularnych norweskich zespołów hardrockowych. Gluecifer został założony w 1994 roku w Oslo. Album został wydany w maju 1997 roku. Skład zespołu to: Biff Malibu (wokal), Captain Poon (gitary), Raldo Uselss (gitary), Jon Average (bas) i Glueros Bagfire (bębny). Title: Automatic Thrill Artist: Gluecifer Country: Norwegia Year: 2004 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 192 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Automatic Thrill 2.Take It 3.Car Full of Stash 4.Here Come the Pigs 5.Dingdong Thing 6.A Call from the Other Side 7.Shaking So Bad 8.Freeride 9.Put Me on a Plate 10.Dr. Doktor 11.The Good Times Used to Kill Me https://www.youtube.com/watch?v=y3qlNhh3H5c
Seedów: 61
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-05-02 12:14:07
Rozmiar: 49.93 MB
Peerów: 2
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Trzeci album jednego z najbardziej popularnych norweskich zespołów hardrockowych. Gluecifer został założony w 1994 roku w Oslo. Skład zespołu to: Biff Malibu (wokal), Captain Poon (gitary), Raldo Uselss (gitary), Jon Average (bas) i Glueros Bagfire (bębny). Title: Tender is the Savage Artist: Gluecifer Country: Norwegia Year: 2000 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 192 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.I Got a War 2.Chewin' Fingers 3.Ducktail Heat 4.The General Says Hell Yeah 5.Red Noses, Shit Poses 6.Drunk and Pompous 7.Rip-Off Strasse 8.Dog Day, Dog Night 9.Sputnik Monroe 10.Exit at Gate Zero https://www.youtube.com/watch?v=y3qlNhh3H5c
Seedów: 34
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-05-01 10:55:38
Rozmiar: 47.88 MB
Peerów: 30
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Trzeci album jednego z najbardziej popularnych norweskich zespołów hardrockowych. Gluecifer został założonyw 1994 roku w Oslo. Album został wydany w maju 1997 roku. Skład zespołu to: Biff Malibu (wokal), Captain Poon (gitary), Raldo Uselss (gitary), Jon Average (bas) i Glueros Bagfire (bębny). Title: Basement Apes Artist: Gluecifer Country: Norwegia Year: 2002 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 128 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Reversed Brutus Losing End Easy Living Little Man Not Enough For You Round And Round Black Book Lodge It Won't Be Shotgun Seat Powertools And Piss I Saw The Stones Move https://www.youtube.com/watch?v=8BtvGNO_Q-E
Seedów: 32
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-04-26 13:39:44
Rozmiar: 35.86 MB
Peerów: 1
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Pierwszy album solowy wokalisty najpopularniejszego hiszpańskiego zespołu heavy metalowego - Mago De Oz. Jose Andrea pochodzi z La Paz, z Boliwii i nagrał 16 albumów z Mago De Oz i cztery albumy z Uroboros. Title: Donde El Corazon Te Lleve Artist: Jose Andrea Country: Hiszpania Year: 2004 Genre: Rock, Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 192 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Enganando Al Olvido Lo Que Quiero Eres Tu Tus Lagrimas No Besan El Precio El Peso Del Alma Siempre Estas Allí Aqui Estoy El Dios De La Guerra En Tu Estrella El Mar De La Tranquilidad En Las Olas De Tu Cintura La Belleza Esta En Tu Interior Preguntale A Dios Donde El Corazon Te Lleve https://www.youtube.com/watch?v=9vaoPFde6Es
Seedów: 37
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-04-21 12:23:35
Rozmiar: 95.26 MB
Peerów: 46
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Drugi album jednego z najbardziej popularnych norweskich zespołów hardrockowych. Gluecifer został założonyw 1994 roku w Oslo. Album został wydany w maju 1997 roku. Skład zespołu to: Biff Malibu (wokal), Captain Poon (gitary), Raldo Uselss (gitary), Jon Average (bas) i Glueros Bagfire (bębny). Title: Soaring With Eagles At Night To Rise With The Pigs In The Morning Artist: Gluecifer Country: Norwegia Year: 1998 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 160 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Bossheaded Go Away Man The Year of Manly Living Get the Horn Critical Minute Silver Wings Lord of the Dusk Deadend Beat Clean Gone Mean Heart of a Bad Machine Gimme Solid Gold https://www.youtube.com/watch?v=IVdChueocCg
Seedów: 53
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-04-20 12:07:21
Rozmiar: 48.42 MB
Peerów: 0
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Ridin' The Tiger to debiutancki album jednego z najbardziej popularnych norweskich zespołów hardrockowych. Gluecifer został założonyw 1994 roku w Oslo. Album został wydany w maju 1997 roku. Skład zespołu to: Biff Malibu (wokal), Captain Poon (gitary), Raldo Uselss (gitary), Jon Average (bas) i Glueros Bagfire (bębny). Title: Ridin' the Tiger Artist: Gluecifer Country: Norwegia Year: 1997 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 192 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Leather Chair 2.Rock'n'Roll Asshole 3.Bounced Checks 4.The Evil Matcher 5.Rockthrone 6.Burnin' White 7.Titanium Sunset 8.We're Out Loud 9.Obi Damned Kenobi 10.Under My Hood 11.Prime Mover https://www.youtube.com/watch?v=smQWAkB9Tqk
Seedów: 63
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-04-09 14:30:06
Rozmiar: 52.15 MB
Peerów: 16
Dodał: ertvon
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Rzadki, limitowany, hiszpański 72-minutowy CD, zawierający fragmenty dwóch występów z brytyjskiej trasy promującej LP 'Fireball' - dwa długie nagrania z londyńskiego Royal Albert Hall, z października 1971 (w tym premierowe, wczesne 'Lazy' i autentycznie unikalna, 10-minutowa, mocno improwizowana wersja 'Fireball'!!!) oraz pięć utworów z Dagenham - w tym z rzadka wykonywany 'No No No' oraz 16-minutowa, świetna wersja 'Child In Time'. Jakość dźwięku jest naprawdę bardzo dobra (całkiem profesjonalny audience recording), aczkolwiek nie idealna. Proszę wziąć pod uwagę, że nagrań z trasy albumu 'Fireball' jest bardzo niewiele i praktycznie wszystkie w bardzo słabej jakości. Ten CD jest chlubnym wyjątkiem. No i sam ten 10-minutowy 'Fireball' (nie ma innej znanej, tak rozbudowanej wersji) wart jest ceny całości! ..::TRACK-LIST::.. 1. Highway Star 9:22 2. Strange Kind Of Woman 9:06 3. No No No 9:06 4. Child In Time 17:07 5. The Mule 10:20 6. Lazy 13:19 7. Fireball 9:40 Tracks 1-5 recorded live at Roundhouse, Dagenham, UK on 19th February 1972. Tracks 6, 7 recorded live at Royal Albert Hall, London, UK on 4th October 1971. Very good to excellent quality audience recordings with remastered sound. ..::OBSADA::.. Bass Guitar - Roger Glover Drums - Ian Paice Guitar - Ritchie Blackmore Lead Vocals - Ian Gillan Organ [Hammond] - Jon Lord https://www.youtube.com/watch?v=7WqaNN2jhTg SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 51
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-04-01 17:14:13
Rozmiar: 179.38 MB
Peerów: 1
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Rzadki, limitowany, hiszpański 72-minutowy CD, zawierający fragmenty dwóch występów z brytyjskiej trasy promującej LP 'Fireball' - dwa długie nagrania z londyńskiego Royal Albert Hall, z października 1971 (w tym premierowe, wczesne 'Lazy' i autentycznie unikalna, 10-minutowa, mocno improwizowana wersja 'Fireball'!!!) oraz pięć utworów z Dagenham - w tym z rzadka wykonywany 'No No No' oraz 16-minutowa, świetna wersja 'Child In Time'. Jakość dźwięku jest naprawdę bardzo dobra (całkiem profesjonalny audience recording), aczkolwiek nie idealna. Proszę wziąć pod uwagę, że nagrań z trasy albumu 'Fireball' jest bardzo niewiele i praktycznie wszystkie w bardzo słabej jakości. Ten CD jest chlubnym wyjątkiem. No i sam ten 10-minutowy 'Fireball' (nie ma innej znanej, tak rozbudowanej wersji) wart jest ceny całości! ..::TRACK-LIST::.. 1. Highway Star 9:22 2. Strange Kind Of Woman 9:06 3. No No No 9:06 4. Child In Time 17:07 5. The Mule 10:20 6. Lazy 13:19 7. Fireball 9:40 Tracks 1-5 recorded live at Roundhouse, Dagenham, UK on 19th February 1972. Tracks 6, 7 recorded live at Royal Albert Hall, London, UK on 4th October 1971. Very good to excellent quality audience recordings with remastered sound. ..::OBSADA::.. Bass Guitar - Roger Glover Drums - Ian Paice Guitar - Ritchie Blackmore Lead Vocals - Ian Gillan Organ [Hammond] - Jon Lord https://www.youtube.com/watch?v=7WqaNN2jhTg SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-04-01 17:11:05
Rozmiar: 520.67 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...( Info )...
Artist: Firehouse Album: Firehouse (2024 Remaster) Year: 2024 Genre: Hard Rock Quality: FLAC 24Bit-192kHz ...( TrackList )... 01. Rock On the Radio (Album Version) 02. All She Wrote (Live) (Album Version) 03. Shake & Tumble (Album Version) 04. Don't Treat Me Bad (Album Version) 05. Oughta Be A Law (Album Version) 06. Lover's Lane (Album Version) 07. Home Is Where the Heart Is (Album Version) 08. Don't Walk Away (Album Version) 09. Seasons Of Change (Album Version) 10. Overnight Sensation (Live) (Album Version) 11. Love of a Lifetime (Album Version) 12. Helpless (Album Version)
Seedów: 320
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-03-02 11:03:41
Rozmiar: 2.02 GB
Peerów: 77
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
The Mandrake Project to siódmy album studyjny wokalisty grupy Iron Maiden, Bruce'a Dickinsona opublikowany 1 marca 2024 roku. Kompozycje zostały stworzone przez gitarzystę Roya Z oraz Dickinsona. To pierwszy od niemal dwóch dekad album studyjny artysty, czyli od wydanego w 2005 roku Tyranny of Souls, ukazujący się po najdłuższej przerwie pomiędzy albumami z premierowym materiałem w solowej karierze muzyka. Pierwszym singlem promującym The Mandrake Project był Afterglow of Ragnarok. Dickinson twierdził, iż jest to opowieść zwiastująca całościowy koncept nadchodzącej płyty. Rain on the Graves był drugim singlem promocyjnym, opublikowanym 25-ego stycznia przez BMG Records wraz z towarzyszącym mu konceptualnym video, podobnie jak to miało miejsce w przypadku pierwszego singla. Title: The Mandrake Project Artist: Bruce Dickinson Country: USA Year: 2024 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Afterglow of Ragnarok Many Doors to Hell Rain on the Graves Resurrection Men Fingers in the Wounds Eternity Has Failed Mistress of Mercy Face in the Mirror Shadow of the Gods Sonata (Immortal Beloved) ..::INFO::.. The Mandrake Project to siódmy album studyjny wokalisty grupy Iron Maiden, Bruce'a Dickinsona opublikowany 1 marca 2024 roku. Kompozycje zostały stworzone przez gitarzystę Roya Z oraz Dickinsona. To pierwszy od niemal dwóch dekad album studyjny artysty, czyli od wydanego w 2005 roku Tyranny of Souls, ukazujący się po najdłuższej przerwie pomiędzy albumami z premierowym materiałem w solowej karierze muzyka. Pierwszym singlem promującym The Mandrake Project był Afterglow of Ragnarok. Dickinson twierdził, iż jest to opowieść zwiastująca całościowy koncept nadchodzącej płyty. Rain on the Graves był drugim singlem promocyjnym, opublikowanym 25-ego stycznia przez BMG Records wraz z towarzyszącym mu konceptualnym video, podobnie jak to miało miejsce w przypadku pierwszego singla. Title: The Mandrake Project Artist: Bruce Dickinson Country: USA Year: 2024 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Afterglow of Ragnarok Many Doors to Hell Rain on the Graves Resurrection Men Fingers in the Wounds Eternity Has Failed Mistress of Mercy Face in the Mirror Shadow of the Gods Sonata (Immortal Beloved) https://www.youtube.com/watch?v=kE4xNUB2Q5E
Seedów: 106
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-28 19:22:28
Rozmiar: 137.05 MB
Peerów: 29
Dodał: ertvon
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Rainbow kolejnym wcieleniem Deep Purple? Nie całkiem. Fakt - mamy tu charakterystyczne brzmienie gitary Ritchiego Blackmore'a, jego riffy i solówki, jednak równie ważną rolę odgrywa zupełnie kto inny. Mały człowiek z wielkim głosem - Ronnie James Dio. Dawno, dawno temu, gdy w Europie wojska pewnego wąsatego Austriaka przetaczały się przez kraj rządzony przez wąsatego Gruzina, a na Pacyfiku rośli chłopcy z US Army zmagali się z zawziętymi Japończykami, w niewielkiej mieścinie położonej 80 kilometrów na północ od Bostonu, w rodzinie włoskich imigrantów, przyszedł na świat Ronald James Padavona. Gdy miał pięć lat, zaczął grać na trąbce, co wbrew pozorom (metalowy krzykacz dmący w trąbkę?) przydało mu się w dalszej karierze. Sam twierdził, że dzięki trzynastu latom gry na tymże instrumencie ukształtował się jego głos. Jak czas pokazał – głos był jego największym skarbem. Na początku lat 60. przyjął pseudonim Dio i zaczął występować z różnymi lokalnymi grupami. W pierwszej połowie lat 70. grał na basie i śpiewał w zespole Elf, który w 1975 roku zwrócił uwagę Ritchiego Blackmore’a, wówczas będącego świeżo po rozstaniu z Deep Purple. Poskutkowało to utworzeniem formacji Rainbow i nagraniem jej debiutanckiego albumu, Ritchie Blackmore's Rainbow. Przed powstaniem kolejnej płyty w składzie zostali tylko Ritchie i Ronnie, dołączył jednak jeszcze jeden - nie licząc basisty Jimmy'ego Baina i klawiszowca Tony'ego Carey'a - ważny element układanki, kolejny muzyk o zdrobniałym imieniu - Cozy Powell. Perkusista grywał wcześniej z Jeffem Beckiem, mógł też pochwalić się trzecim miejscem na listach brytyjskich (Dance of the Devil) oraz ustanowieniem w BBC rekordu na najszybszego bębniarza grającego na żywo w telewizji. Nowe Rainbow wkrótce nagrało nową płytę. Płytę, która do dziś pozostaje wzorem hardrockowej maestrii z najwyższej półki - Rising. Co znamienne, tym razem na froncie okładki nie ma już nazwiska gitarzysty. Słusznie - Ritchie tutaj nie dominuje, a cały materiał jest podpisany Blackmore-Dio. Choć wszystkie utwory zamieszczone na krążku zawierają znakomite riffy i solówki, to elementy te nie przytłaczają reszty. A ta bez wątpienia zasługuje na uwagę – choćby Ronnie i jego ekspresyjny wokal. Duża skala, dobra technika, typowo rockowy wydzier i efektowne przeciąganie - jest czego posłuchać. Do tego świetny bębniarz - choć powiedzieć, że Cozy jest subtelny, to tak, jakby Phila Collinsa nazwać awangardowym fagocistą. Mówiąc wprost - Powell strasznie się tłucze, niemniej robi to w sposób bardzo artystyczny. Na całej płycie jest dobrze słyszalny, zresztą zasłużenie - jego gra doskonale pasuje do popisów dwóch głównych solistów, nadając całości mocy i pędu. Nie ma co opisywać wszystkich kompozycji po kawałku - to nie prog-rock, żeby oglądać pod światło każdą nutkę. Rising to wręcz wzorcowa płyta hardrockowa (no dobrze, nie ma epickiej ballady), a więc świetnie się do niej tupie i macha łepetyną, riffy od razu wpadają w ucho, a wokalista drze się aż miło. Jednak bez kilku słów się nie obejdzie. Wspomnę o Tarot Woman, która zaczyna się syntezatorowym solo, z którego wyłania się przycinająca się gitara, wchodzą bębny, a po chwili zespół żwawo jedzie przed siebie z mocnym rockiem. I tak przez resztę płyty, z tym że klawiszowiec rzadziej pojawia się na pierwszym planie. Pod numerem 3 kryje się Starstruck – chyba najbardziej przebojowy utwór na płycie, z chwytliwym refrenem i zgrabną solówką Czarnego Rycerza (Ritchiego, gdyby ktoś nie wiedział). Na drugą stronę trafiły dwa dłuższe kawałki. Najpierw Stargazer, zaczynający się od figury perkusyjnej, potem przechodzący w ciężką, riffową kompozycję, wspomaganą orkiestrą. Warto zwrócić uwagę na tekst, typowy dla Ronniego - zamki, czarownicy, wieże, a i rycerze walczący ze smokami też nie byliby od rzeczy. W tym wypadku świetnie koresponduje to z okładką płyty, jedną z ładniejszych w hardrockowym światku. Aha, słuchając Stargazera nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś mi przypomina. Co? Kashmir. Momentami orkiestra gra podobne partie. Na końcu wylądowało Light in the Black. Najszybszy utwór na całym albumie. Ostry - muzycy grają tak, jakby im się dokądś spieszyło lub jakby gonił ich wściekły Ozzy z nietoperzem w zębach. Do tego w środku mamy żwawy fragment instrumentalny, w którym popisują się Tony Carey i Ritchie Blackmore. Jeszcze tylko wydzier najmniejszego spośród znanych mi rockmanów (163 cm bez koturnów) i już po wszystkim - Rising się kończy, po raptem 33 minutach. Tak krótkie płyty mają jednak wielką zaletę - chce się ich posłuchać jeszcze raz. Co niniejszym czynię i tym, którzy ją znają, doradzam zrobić to samo, a tym, którzy dotąd nie mieli okazji jej poznać - gorąco polecam. Znakomity album. Tyrystor Rainbow – Tęcza- to brzmi… dziwnie. Szczególnie jako nazwa dla hard rockowego zespołu, który od samego początku istnienia pokazywał czym tak naprawdę są dobre, emocjonujące utwory rockowe. Trudno dociekać, czy to właśnie odrobinę zbyt delikatny w wymowie szyld – odwołujący się bądź to do legendarnego klubu Rainbow w Hollywood bądź do palety muzycznych barw, które odnaleźć można było w twórczości Ritchiego Blackmore’a – spowodował, że zespół nigdy nie zdołał w pełni wymościć sobie miejsca na podium przynależnym zespołom legendarnym. A na takie miejsce bez wątpienia zasługiwał. Nie ze względu na swoją przynależność do szerokiej „rodziny” zespołu Deep Purple i nie ze względu na wcześniejsze dokonania i zasługi Blackmore. Na miejsce w panteonie największych rockowych gigantów zasługiwał chociażby ze względu na drugą w dyskografii „Tęczy” płytę „Rising”, która bez najmniejszej wątpliwości należy do albumów kompletnych. Takich, których zdjęcie znajduje się w encyklopediach pod nazwą „album rockowy”, będących kwintesencją stylu na którym wszyscy tworzący „Rising” muzycy zjedli w kolejnych latach swoje zęby. A stworzył ją nie byle kto. W odróżnieniu od pierwszej płyty zespołu noszącego wówczas jeszcze nazwę „Ritchie’s Blackomre Rainbow”, kiedy to do dominującego gitarzysty dokooptowany został po prostu zespół akompaniujący w postaci niemal całej formacji ELF w przypadku „Rising” na wezwanie gitarzysty pojawili się w studiu prawdziwi wirtuozi. Po pierwsze, genialny, charakterny perkusista Cozy Powell znany z obecnie już odrobinę zapomnianego, doskonałego hard rockowego projektu Bedlam oraz zespołu Jeffa Becka. Na basie Jimmy Bain – jedyny debiutant w zespole – wunderkind zaproszony do formacji po tym, jak w trakcie występu w klubie The Marquee zespołu Harlot Blackomore nie mógł oderwać wzroku od wyczynów basisty. Na klawiszach Tony Carey, podkupiony prosto z zespołu Blessings, który w studiu znajdującym sie obok miejsca, gdzie Ritchie przeprowadzał przesłuchania, nagrywał swój debiutancki album. Na koniec okrzepły już na scenie, dysponujący fenomenalnym wokalem i nieskończoną pewnością siebie Ronnie James Dio – muzyk, który pracował z gitarzystą również przy debiucie zespołu Rainbow. Współpraca tych mocno zróżnicowanych osobowości, tworzących pod okiem producenta Martina Bircha, zaowocowała płytą –najkrócej to ujmując- znakomitą. Pomimo sukcesu osiągniętego już w momencie premiery „Rising” (11 miejsce na UK Album Charts i 48 na Billboard Pop Albums) oraz rosnącego kultowego statusu w latach kolejnych, Rainbow nadal dla wielu pozostaje zespołem tkwiącym głęboko w cieniu Deep Purple. Jest to błąd. Deep Purple będący w wielu aspektach pionierami hard rocka, wprzęgającym w swoje niebanalne kompozycje elementy muzyki klasycznej, nie nagrali bowiem chyba płyty, która od samego początku aż do ostatniej nuty trzymałaby tak równy poziom, co „Rising”. Można spierać się o to, która formacja lepiej uchwyciła ducha hard rocka, można kierować się własnym gustem stawiając jedną formację ponad drugą ale nie można nie doceniać olbrzymiej roli Rainbow dla historii rocka. Nie wypada również odbierać jej prawa do samodzielnego bytu, traktowanego w oderwaniu od dokonań Purpli. Byłoby to po prostu nieuczciwe dla muzyków. Wielu spośród artystów wskazuje „Rising” jako jeden z najważniejszych albumów w historii muzyki popularnej, by wymienić tylko Roba Halforda, Larsa Urlicha, Snowy Shawa czy Michaela Akerfelda. Brytyjski magazyn Kerrang! posunął się nawet do uznania „Rising” za najwspanialszy heavy metalowy album w historii. Ba, nawet krytyczny Rolling Stone umieścił „Rising” na 48 miejscu najważniejszych płyt wśród cięższych odmian rocka. Pomimo licznych słów uznania, płynących ze strony osób, które swoją własną twórczością udowodniły, że na muzyce się niewątpliwie znają, Rainbow nadal pozostaje jednym z najmniej docenianych, klasycznych formacji hard rockowych, tworzących w latach największego rozwoju stylistyki. Wielu znanych mi fanów rocka, potrafiących długo rozprawiać o albumach Led Zeppelin, Black Sabbath, Uriah Heep czy nawet Whitesnake wzrusza ramionami na wspomnienie o Rainbow. Zawsze mnie to dziwiło a konstatacja, że Rainbow to, cytat: „popłuczyny po Deep Purple” powoduje, że zaczynam rwać włosy z głowy. O ile bowiem nie każda płyta zespołu zasługuje na równe zainteresowanie, to nieznajomość „Rising” – a do tego często sprowadza się negatywne ustosunkowanie malkontentów – właściwie powinno kończyć rozmowę. Nie można nie znać „Rising” i nie jest to kwestia gustu czy wyboru. To jest kwestia znajomości żelaznego kanonu. Jak wiele spośród innych genialnych albumów w historii rocka, proces nagrywania „Rising” był raczej krótki i intensywny. Zespół nie spędził na pracach studyjnych więcej niż miesiąc. Na miejsce nagrań wybrano Monachium (przy „Stargazer” skorzystano również z usług orkiestry lokalnej filharmonii) a konsoletę powierzono doświadczonemu, potrafiącemu wydobyć z utworów prawdziwą siłę Martinowi Birchowi. Krótki czas spędzony na dopieszczaniu kompozycji, nowy skład, dzięki któremu uniknięto jakichkolwiek objawów rutyny, zaowocował albumem z którego aż wylewa się spontaniczna energia wspólnego tworzenia. Muzycy znajdowali się na etapie w którym chciało im się jeszcze zaimponować kolegom. Każdy instrument brzmi tak, jak gdyby jego właściciel nigdy więcej nie miał już nagrać kolejnych albumów. Płyta „Rising” nie jest produktem, ani przemyślanym w najdrobniejszym szczególe projektem kilku inżynierów. Jest to album, który poprzez swoją spontaniczność, w stu procentach ucieleśnia żywiołowego ducha muzyki rockowej. Na dodatek ta arcy-heavy metalowa, przepiękna okładka… Płyta trwa zaledwie nieco ponad trzydzieści trzy minuty, dzięki czemu niemal automatycznie uruchamiamy krążek ponownie, zanim jeszcze do końca wybrzmią ostatnie takty „A Light in The Black”. Zawsze byłem zwolennikiem płyt skondensowanych, krótkich, mięsistych a „Rising” stanowi ideał, do którego porównuje inne rockowe krążki. Natłok doskonałych melodii jest tu wręcz obezwładniający. Poczynając od doskonale wprowadzającego w świat Rainbow utworu „Tarot Woman” poprzez prostszy, ale nadspodziewanie wciągający „Run With the Wolf”, „Starstruck” i odrobinę mniej intrygujący, „Do You Close Your Eyes”. Następny w kolejce, magiczny, fenomenalny „Stargazer” to już absolutna profesura i wyznacznik stylu Rainbow, do którego zespół niestety nie zbliżył się już na kolejnych albumach. Płytę kończy „A Light In The Black” będący niejako dalszą częścią „Stargazera”. Co ciekawe, na albumie w trakcie którego odsłuchu możesz nie zdążyć zaparzyć zielonej herbaty dwie najważniejsze kompozycje przekraczają granicę ośmiu minut. Ryzykowne rozwiązanie, biorąc pod uwagę kwestie komercyjne, które jednak nadają płycie wyjątkowego charakteru. Oba, a w szczególności „Stargazer” należą do absolutnych arcydzieł muzyki rozrywkowej XX wieku. Dały równocześnie początek stylowi, który można nazwać „rycerskim hard rockiem” skupiającym się w swojej warstwie lirycznej na smokach, rycerzach, tajemniczych baśniowych krainach i fantastyce. W późniejszych latach Dio stanie się jednym z najgorliwszych „wyznawców” tego właśnie kierunku twórczego. Kuba Kozłowski Ta płyta to już klasyka, śmiało można ją zaliczyć do Top 10 hardrockowych albumów w historii. Jest świetnym przykładem tego, że czasem trzeba zrobić krok w tył, by później móc być o dwa do przodu. W 1975 roku, gdy Ritchie Blackmore ostatecznie opuścił Deep Purple, miał już w głowie materiał na pierwszą płytę przyszłego Rainbow. Po wydaniu nagranego z muzykami grupy Elf albumu nazwanego (tak samo jak sam zespół) "Ritchie Blackmore's Rainbow", postanowił pomajstrować przy składzie kapeli. O wyrzuceniu rewelacyjnego już wtedy wokalisty - Ronniego Jamesa Dio (RIP) - nie mogło być mowy, ale zmiany dotknęły pozostałych muzyków. To wówczas pojawili się w Rainbow (bo taką skróconą nazwę przyjął teraz zespół) tacy muzycy, jak basista Jimmy Baine czy świetny klawiszowiec Tony Carey. Ale przede wszystkim jeden z najlepszych perkusistów w historii ciężkiego rocka - Cozy Powell. W tym silnym składzie Rainbow nagrał album, który okazał się największym osiągnięciem w historii kapeli. Sześć nagrań i raptem trzydzieści cztery minuty trwania. Krótko, ale to, co mieści się w tych trzydziestu paru minutach, rekompensuje nam to z nawiązką. Nagrany przy udziale Monachijskiej Orkiestry Symfonicznej monumentalny "Stargazer" to wyróżniający się element albumu i kawałek dzięki któremu Rainbow przeszedł do historii ciężkiego grania. Pozostałe numery tworzą spójną, równą całość. Zarówno otwierający krążek "Tarot Woman", "Run With The Wolf", niedający się zapomnieć, chwytliwy "Starstruck" czy również bardzo rozbudowany "A Light In the Black" tworzą album niemal doskonały. Tu wszystko do siebie idealnie pasuje, świetnie ze sobą współgra. Osobną kwestią jest okładka. Obraz wyciągnięty jakby ze średniowiecznej poetyki. Ostre skały nad zatoką, gdzieś w głębi majaczy zamek, a ze spienionych morskich fal wynurza się ręka trzymająca tęczę. Jedna z piękniejszych okładek w historii, świetnie współgrająca zarówno z nazwą zespołu, jak i tytułem płyty. Rainbow zacząłem słuchać niedawno, znając już większość dokonań Deep Purple, ich wielkość, ale "Rising" cenię chyba jeszcze wyżej od Głębokiej Purpury. Byłaby "dycha", gdyby nie to, że Dio, którego jestem oddanym fanem, nagrał jednak jeszcze lepsze rzeczy w Black Sabbath ("Heaven & Hell") i solo ("Holy Diver"). A tak - mocne 9. Dominik Zawadzki ..::TRACK-LIST::.. 1. Tarot Woman (5:53) 2. Run with the Wolf (3:48) 3. Starstruck (4:06) 4. Do You Close Your Eyes (2:58) 5. Stargazer (8:26) 6. A Light in the Black (8:12) ..::OBSADA::.. Ritchie Blackmore - guitar Ronnie James Dio - vocals Tony Carey - keyboards Jimmy Bain - bass Cozy Powell - drums oraz gościnnie: Munich Philharmonic Orchestra - Strings, Horn Fritz Sonnleitner - Concert Master Rainer Pietsch - Conductor https://www.youtube.com/watch?v=YmJIccPWnEk SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 56
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-25 10:00:02
Rozmiar: 77.63 MB
Peerów: 11
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Rainbow kolejnym wcieleniem Deep Purple? Nie całkiem. Fakt - mamy tu charakterystyczne brzmienie gitary Ritchiego Blackmore'a, jego riffy i solówki, jednak równie ważną rolę odgrywa zupełnie kto inny. Mały człowiek z wielkim głosem - Ronnie James Dio. Dawno, dawno temu, gdy w Europie wojska pewnego wąsatego Austriaka przetaczały się przez kraj rządzony przez wąsatego Gruzina, a na Pacyfiku rośli chłopcy z US Army zmagali się z zawziętymi Japończykami, w niewielkiej mieścinie położonej 80 kilometrów na północ od Bostonu, w rodzinie włoskich imigrantów, przyszedł na świat Ronald James Padavona. Gdy miał pięć lat, zaczął grać na trąbce, co wbrew pozorom (metalowy krzykacz dmący w trąbkę?) przydało mu się w dalszej karierze. Sam twierdził, że dzięki trzynastu latom gry na tymże instrumencie ukształtował się jego głos. Jak czas pokazał – głos był jego największym skarbem. Na początku lat 60. przyjął pseudonim Dio i zaczął występować z różnymi lokalnymi grupami. W pierwszej połowie lat 70. grał na basie i śpiewał w zespole Elf, który w 1975 roku zwrócił uwagę Ritchiego Blackmore’a, wówczas będącego świeżo po rozstaniu z Deep Purple. Poskutkowało to utworzeniem formacji Rainbow i nagraniem jej debiutanckiego albumu, Ritchie Blackmore's Rainbow. Przed powstaniem kolejnej płyty w składzie zostali tylko Ritchie i Ronnie, dołączył jednak jeszcze jeden - nie licząc basisty Jimmy'ego Baina i klawiszowca Tony'ego Carey'a - ważny element układanki, kolejny muzyk o zdrobniałym imieniu - Cozy Powell. Perkusista grywał wcześniej z Jeffem Beckiem, mógł też pochwalić się trzecim miejscem na listach brytyjskich (Dance of the Devil) oraz ustanowieniem w BBC rekordu na najszybszego bębniarza grającego na żywo w telewizji. Nowe Rainbow wkrótce nagrało nową płytę. Płytę, która do dziś pozostaje wzorem hardrockowej maestrii z najwyższej półki - Rising. Co znamienne, tym razem na froncie okładki nie ma już nazwiska gitarzysty. Słusznie - Ritchie tutaj nie dominuje, a cały materiał jest podpisany Blackmore-Dio. Choć wszystkie utwory zamieszczone na krążku zawierają znakomite riffy i solówki, to elementy te nie przytłaczają reszty. A ta bez wątpienia zasługuje na uwagę – choćby Ronnie i jego ekspresyjny wokal. Duża skala, dobra technika, typowo rockowy wydzier i efektowne przeciąganie - jest czego posłuchać. Do tego świetny bębniarz - choć powiedzieć, że Cozy jest subtelny, to tak, jakby Phila Collinsa nazwać awangardowym fagocistą. Mówiąc wprost - Powell strasznie się tłucze, niemniej robi to w sposób bardzo artystyczny. Na całej płycie jest dobrze słyszalny, zresztą zasłużenie - jego gra doskonale pasuje do popisów dwóch głównych solistów, nadając całości mocy i pędu. Nie ma co opisywać wszystkich kompozycji po kawałku - to nie prog-rock, żeby oglądać pod światło każdą nutkę. Rising to wręcz wzorcowa płyta hardrockowa (no dobrze, nie ma epickiej ballady), a więc świetnie się do niej tupie i macha łepetyną, riffy od razu wpadają w ucho, a wokalista drze się aż miło. Jednak bez kilku słów się nie obejdzie. Wspomnę o Tarot Woman, która zaczyna się syntezatorowym solo, z którego wyłania się przycinająca się gitara, wchodzą bębny, a po chwili zespół żwawo jedzie przed siebie z mocnym rockiem. I tak przez resztę płyty, z tym że klawiszowiec rzadziej pojawia się na pierwszym planie. Pod numerem 3 kryje się Starstruck – chyba najbardziej przebojowy utwór na płycie, z chwytliwym refrenem i zgrabną solówką Czarnego Rycerza (Ritchiego, gdyby ktoś nie wiedział). Na drugą stronę trafiły dwa dłuższe kawałki. Najpierw Stargazer, zaczynający się od figury perkusyjnej, potem przechodzący w ciężką, riffową kompozycję, wspomaganą orkiestrą. Warto zwrócić uwagę na tekst, typowy dla Ronniego - zamki, czarownicy, wieże, a i rycerze walczący ze smokami też nie byliby od rzeczy. W tym wypadku świetnie koresponduje to z okładką płyty, jedną z ładniejszych w hardrockowym światku. Aha, słuchając Stargazera nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś mi przypomina. Co? Kashmir. Momentami orkiestra gra podobne partie. Na końcu wylądowało Light in the Black. Najszybszy utwór na całym albumie. Ostry - muzycy grają tak, jakby im się dokądś spieszyło lub jakby gonił ich wściekły Ozzy z nietoperzem w zębach. Do tego w środku mamy żwawy fragment instrumentalny, w którym popisują się Tony Carey i Ritchie Blackmore. Jeszcze tylko wydzier najmniejszego spośród znanych mi rockmanów (163 cm bez koturnów) i już po wszystkim - Rising się kończy, po raptem 33 minutach. Tak krótkie płyty mają jednak wielką zaletę - chce się ich posłuchać jeszcze raz. Co niniejszym czynię i tym, którzy ją znają, doradzam zrobić to samo, a tym, którzy dotąd nie mieli okazji jej poznać - gorąco polecam. Znakomity album. Tyrystor Rainbow – Tęcza- to brzmi… dziwnie. Szczególnie jako nazwa dla hard rockowego zespołu, który od samego początku istnienia pokazywał czym tak naprawdę są dobre, emocjonujące utwory rockowe. Trudno dociekać, czy to właśnie odrobinę zbyt delikatny w wymowie szyld – odwołujący się bądź to do legendarnego klubu Rainbow w Hollywood bądź do palety muzycznych barw, które odnaleźć można było w twórczości Ritchiego Blackmore’a – spowodował, że zespół nigdy nie zdołał w pełni wymościć sobie miejsca na podium przynależnym zespołom legendarnym. A na takie miejsce bez wątpienia zasługiwał. Nie ze względu na swoją przynależność do szerokiej „rodziny” zespołu Deep Purple i nie ze względu na wcześniejsze dokonania i zasługi Blackmore. Na miejsce w panteonie największych rockowych gigantów zasługiwał chociażby ze względu na drugą w dyskografii „Tęczy” płytę „Rising”, która bez najmniejszej wątpliwości należy do albumów kompletnych. Takich, których zdjęcie znajduje się w encyklopediach pod nazwą „album rockowy”, będących kwintesencją stylu na którym wszyscy tworzący „Rising” muzycy zjedli w kolejnych latach swoje zęby. A stworzył ją nie byle kto. W odróżnieniu od pierwszej płyty zespołu noszącego wówczas jeszcze nazwę „Ritchie’s Blackomre Rainbow”, kiedy to do dominującego gitarzysty dokooptowany został po prostu zespół akompaniujący w postaci niemal całej formacji ELF w przypadku „Rising” na wezwanie gitarzysty pojawili się w studiu prawdziwi wirtuozi. Po pierwsze, genialny, charakterny perkusista Cozy Powell znany z obecnie już odrobinę zapomnianego, doskonałego hard rockowego projektu Bedlam oraz zespołu Jeffa Becka. Na basie Jimmy Bain – jedyny debiutant w zespole – wunderkind zaproszony do formacji po tym, jak w trakcie występu w klubie The Marquee zespołu Harlot Blackomore nie mógł oderwać wzroku od wyczynów basisty. Na klawiszach Tony Carey, podkupiony prosto z zespołu Blessings, który w studiu znajdującym sie obok miejsca, gdzie Ritchie przeprowadzał przesłuchania, nagrywał swój debiutancki album. Na koniec okrzepły już na scenie, dysponujący fenomenalnym wokalem i nieskończoną pewnością siebie Ronnie James Dio – muzyk, który pracował z gitarzystą również przy debiucie zespołu Rainbow. Współpraca tych mocno zróżnicowanych osobowości, tworzących pod okiem producenta Martina Bircha, zaowocowała płytą –najkrócej to ujmując- znakomitą. Pomimo sukcesu osiągniętego już w momencie premiery „Rising” (11 miejsce na UK Album Charts i 48 na Billboard Pop Albums) oraz rosnącego kultowego statusu w latach kolejnych, Rainbow nadal dla wielu pozostaje zespołem tkwiącym głęboko w cieniu Deep Purple. Jest to błąd. Deep Purple będący w wielu aspektach pionierami hard rocka, wprzęgającym w swoje niebanalne kompozycje elementy muzyki klasycznej, nie nagrali bowiem chyba płyty, która od samego początku aż do ostatniej nuty trzymałaby tak równy poziom, co „Rising”. Można spierać się o to, która formacja lepiej uchwyciła ducha hard rocka, można kierować się własnym gustem stawiając jedną formację ponad drugą ale nie można nie doceniać olbrzymiej roli Rainbow dla historii rocka. Nie wypada również odbierać jej prawa do samodzielnego bytu, traktowanego w oderwaniu od dokonań Purpli. Byłoby to po prostu nieuczciwe dla muzyków. Wielu spośród artystów wskazuje „Rising” jako jeden z najważniejszych albumów w historii muzyki popularnej, by wymienić tylko Roba Halforda, Larsa Urlicha, Snowy Shawa czy Michaela Akerfelda. Brytyjski magazyn Kerrang! posunął się nawet do uznania „Rising” za najwspanialszy heavy metalowy album w historii. Ba, nawet krytyczny Rolling Stone umieścił „Rising” na 48 miejscu najważniejszych płyt wśród cięższych odmian rocka. Pomimo licznych słów uznania, płynących ze strony osób, które swoją własną twórczością udowodniły, że na muzyce się niewątpliwie znają, Rainbow nadal pozostaje jednym z najmniej docenianych, klasycznych formacji hard rockowych, tworzących w latach największego rozwoju stylistyki. Wielu znanych mi fanów rocka, potrafiących długo rozprawiać o albumach Led Zeppelin, Black Sabbath, Uriah Heep czy nawet Whitesnake wzrusza ramionami na wspomnienie o Rainbow. Zawsze mnie to dziwiło a konstatacja, że Rainbow to, cytat: „popłuczyny po Deep Purple” powoduje, że zaczynam rwać włosy z głowy. O ile bowiem nie każda płyta zespołu zasługuje na równe zainteresowanie, to nieznajomość „Rising” – a do tego często sprowadza się negatywne ustosunkowanie malkontentów – właściwie powinno kończyć rozmowę. Nie można nie znać „Rising” i nie jest to kwestia gustu czy wyboru. To jest kwestia znajomości żelaznego kanonu. Jak wiele spośród innych genialnych albumów w historii rocka, proces nagrywania „Rising” był raczej krótki i intensywny. Zespół nie spędził na pracach studyjnych więcej niż miesiąc. Na miejsce nagrań wybrano Monachium (przy „Stargazer” skorzystano również z usług orkiestry lokalnej filharmonii) a konsoletę powierzono doświadczonemu, potrafiącemu wydobyć z utworów prawdziwą siłę Martinowi Birchowi. Krótki czas spędzony na dopieszczaniu kompozycji, nowy skład, dzięki któremu uniknięto jakichkolwiek objawów rutyny, zaowocował albumem z którego aż wylewa się spontaniczna energia wspólnego tworzenia. Muzycy znajdowali się na etapie w którym chciało im się jeszcze zaimponować kolegom. Każdy instrument brzmi tak, jak gdyby jego właściciel nigdy więcej nie miał już nagrać kolejnych albumów. Płyta „Rising” nie jest produktem, ani przemyślanym w najdrobniejszym szczególe projektem kilku inżynierów. Jest to album, który poprzez swoją spontaniczność, w stu procentach ucieleśnia żywiołowego ducha muzyki rockowej. Na dodatek ta arcy-heavy metalowa, przepiękna okładka… Płyta trwa zaledwie nieco ponad trzydzieści trzy minuty, dzięki czemu niemal automatycznie uruchamiamy krążek ponownie, zanim jeszcze do końca wybrzmią ostatnie takty „A Light in The Black”. Zawsze byłem zwolennikiem płyt skondensowanych, krótkich, mięsistych a „Rising” stanowi ideał, do którego porównuje inne rockowe krążki. Natłok doskonałych melodii jest tu wręcz obezwładniający. Poczynając od doskonale wprowadzającego w świat Rainbow utworu „Tarot Woman” poprzez prostszy, ale nadspodziewanie wciągający „Run With the Wolf”, „Starstruck” i odrobinę mniej intrygujący, „Do You Close Your Eyes”. Następny w kolejce, magiczny, fenomenalny „Stargazer” to już absolutna profesura i wyznacznik stylu Rainbow, do którego zespół niestety nie zbliżył się już na kolejnych albumach. Płytę kończy „A Light In The Black” będący niejako dalszą częścią „Stargazera”. Co ciekawe, na albumie w trakcie którego odsłuchu możesz nie zdążyć zaparzyć zielonej herbaty dwie najważniejsze kompozycje przekraczają granicę ośmiu minut. Ryzykowne rozwiązanie, biorąc pod uwagę kwestie komercyjne, które jednak nadają płycie wyjątkowego charakteru. Oba, a w szczególności „Stargazer” należą do absolutnych arcydzieł muzyki rozrywkowej XX wieku. Dały równocześnie początek stylowi, który można nazwać „rycerskim hard rockiem” skupiającym się w swojej warstwie lirycznej na smokach, rycerzach, tajemniczych baśniowych krainach i fantastyce. W późniejszych latach Dio stanie się jednym z najgorliwszych „wyznawców” tego właśnie kierunku twórczego. Kuba Kozłowski Ta płyta to już klasyka, śmiało można ją zaliczyć do Top 10 hardrockowych albumów w historii. Jest świetnym przykładem tego, że czasem trzeba zrobić krok w tył, by później móc być o dwa do przodu. W 1975 roku, gdy Ritchie Blackmore ostatecznie opuścił Deep Purple, miał już w głowie materiał na pierwszą płytę przyszłego Rainbow. Po wydaniu nagranego z muzykami grupy Elf albumu nazwanego (tak samo jak sam zespół) "Ritchie Blackmore's Rainbow", postanowił pomajstrować przy składzie kapeli. O wyrzuceniu rewelacyjnego już wtedy wokalisty - Ronniego Jamesa Dio (RIP) - nie mogło być mowy, ale zmiany dotknęły pozostałych muzyków. To wówczas pojawili się w Rainbow (bo taką skróconą nazwę przyjął teraz zespół) tacy muzycy, jak basista Jimmy Baine czy świetny klawiszowiec Tony Carey. Ale przede wszystkim jeden z najlepszych perkusistów w historii ciężkiego rocka - Cozy Powell. W tym silnym składzie Rainbow nagrał album, który okazał się największym osiągnięciem w historii kapeli. Sześć nagrań i raptem trzydzieści cztery minuty trwania. Krótko, ale to, co mieści się w tych trzydziestu paru minutach, rekompensuje nam to z nawiązką. Nagrany przy udziale Monachijskiej Orkiestry Symfonicznej monumentalny "Stargazer" to wyróżniający się element albumu i kawałek dzięki któremu Rainbow przeszedł do historii ciężkiego grania. Pozostałe numery tworzą spójną, równą całość. Zarówno otwierający krążek "Tarot Woman", "Run With The Wolf", niedający się zapomnieć, chwytliwy "Starstruck" czy również bardzo rozbudowany "A Light In the Black" tworzą album niemal doskonały. Tu wszystko do siebie idealnie pasuje, świetnie ze sobą współgra. Osobną kwestią jest okładka. Obraz wyciągnięty jakby ze średniowiecznej poetyki. Ostre skały nad zatoką, gdzieś w głębi majaczy zamek, a ze spienionych morskich fal wynurza się ręka trzymająca tęczę. Jedna z piękniejszych okładek w historii, świetnie współgrająca zarówno z nazwą zespołu, jak i tytułem płyty. Rainbow zacząłem słuchać niedawno, znając już większość dokonań Deep Purple, ich wielkość, ale "Rising" cenię chyba jeszcze wyżej od Głębokiej Purpury. Byłaby "dycha", gdyby nie to, że Dio, którego jestem oddanym fanem, nagrał jednak jeszcze lepsze rzeczy w Black Sabbath ("Heaven & Hell") i solo ("Holy Diver"). A tak - mocne 9. Dominik Zawadzki ..::TRACK-LIST::.. 1. Tarot Woman (5:53) 2. Run with the Wolf (3:48) 3. Starstruck (4:06) 4. Do You Close Your Eyes (2:58) 5. Stargazer (8:26) 6. A Light in the Black (8:12) ..::OBSADA::.. Ritchie Blackmore - guitar Ronnie James Dio - vocals Tony Carey - keyboards Jimmy Bain - bass Cozy Powell - drums oraz gościnnie: Munich Philharmonic Orchestra - Strings, Horn Fritz Sonnleitner - Concert Master Rainer Pietsch - Conductor https://www.youtube.com/watch?v=YmJIccPWnEk SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 2
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-25 09:54:48
Rozmiar: 245.51 MB
Peerów: 21
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Założony w 1968 roku zespół Alice’a Coopera miał własną wizję hard rocka. W ciągu pięciu lat grupa wydała siedem albumów studyjnych, wśród nich przełomowy 'School’s Out' (w tym hit Top 10 o tym samym tytule) i 'Billion Dollar Babies' (1973), który znalazł się na pierwszym miejscu listy sprzedaży płyt w USA. W 1974 roku zespół wspiął się na szczyt… a potem się rozpadł. 40 lat później, w październiku 2015 roku, właściciel sklepu muzycznego i jednocześnie wielki fan Alice’a Coopera, Chris Penn, namówił muzyków by w oryginalnym składzie zagrali w jego sklepie – Good Records w Dallas, w Teksasie. Zespół w składzie: Alice Cooper, Michael Bruce (gitara), Dennis Dunaway (bas) i Neal Smith (perkusja) połączył siły z grającym w tym czasie z Cooperem gitarzystą Ryanem Roxiem. Zgromadzona publiczność spodziewała się uczestniczyć w spotkaniu autorskim Dennisa Dunawaya promującym jego książkę 'Snakes! Guillotines! Electric Chairs!'. Koncert, podczas którego zabrzmiały klasyki wszech czasów, jak 'No More Mr. Nice Guy', 'I’m Eighteen' i 'School’s Out', ukazał się po raz pierwszy 30 września 2022 roku. Całe wydarzenie zostało sfilmowane. Film dokumentalny 'Live From The Astroturf, Alice Cooper', wyreżyserowany przez Stevena Gaddisa, został bardzo ciepło przyjęty na festiwalach filmowych na całym świecie zarówno przez fanów muzyki, jak i dziennikarzy. Dokument zdobył wiele nagród. ..::TRACK-LIST::.. Recorded Live At Good Records, Dallas, TX, 10/6/15. 1. The Eighth Wonder Of The World... (Intro) 0:59 2. Caught In A Dream (Lead Vocals Michael Bruce) 3:19 3. Be My Lover 3:30 4. Whatever He's Doing It's Illegal (banter) 0:27 5. I'm Eighteen 3:33 6. We Haven't Done This One In About, What, 40 Years (banter) 0:25 7. Is It My Body 2:40 8. Threatened For A Month (banter) 0:39 9. No More Mr. Nice Guy 3:08 10. I Guess Things Are Getting Better For You (banter) 0:53 11. Under My Wheels 3:00 12. It's a Dangerous Place To Be (banter) 1:15 13. School's Out (Harmonica Chuck Garric) 3:19 14. More Fun Than It's Supposed to Be (banter) 3:17 15. Elected 3:59 16. School's Not Over Until You Vote (Outro) 0:53 17. Desperado (Instrumental Bonus Track-Theme From The Documentary Film 'Live From The Astroturf, Alice Cooper') 3:27 'In loving memory of Glen Buxton (1947-1997)' Limited to 17,000 hand-numbered copies. Released in a 3-panel digipak with 20 page booklet including liner notes, photos, and credits. Between song banter is included on this CD as individual tracks separated from the song tracks. ..::OBSADA::.. Lead Vocals - Alice Cooper (tracks: 3 to 16) Guitar, Backing Vocals [Background Vocals] - Michael Bruce, Ryan Roxie (tracks: 3 to 16) Drums - Neal Smith Bass, Backing Vocals [Background Vocals] - Dennis Dunaway https://www.youtube.com/watch?v=5B-xyoGq_G0 SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-18 13:42:36
Rozmiar: 93.81 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Założony w 1968 roku zespół Alice’a Coopera miał własną wizję hard rocka. W ciągu pięciu lat grupa wydała siedem albumów studyjnych, wśród nich przełomowy 'School’s Out' (w tym hit Top 10 o tym samym tytule) i 'Billion Dollar Babies' (1973), który znalazł się na pierwszym miejscu listy sprzedaży płyt w USA. W 1974 roku zespół wspiął się na szczyt… a potem się rozpadł. 40 lat później, w październiku 2015 roku, właściciel sklepu muzycznego i jednocześnie wielki fan Alice’a Coopera, Chris Penn, namówił muzyków by w oryginalnym składzie zagrali w jego sklepie – Good Records w Dallas, w Teksasie. Zespół w składzie: Alice Cooper, Michael Bruce (gitara), Dennis Dunaway (bas) i Neal Smith (perkusja) połączył siły z grającym w tym czasie z Cooperem gitarzystą Ryanem Roxiem. Zgromadzona publiczność spodziewała się uczestniczyć w spotkaniu autorskim Dennisa Dunawaya promującym jego książkę 'Snakes! Guillotines! Electric Chairs!'. Koncert, podczas którego zabrzmiały klasyki wszech czasów, jak 'No More Mr. Nice Guy', 'I’m Eighteen' i 'School’s Out', ukazał się po raz pierwszy 30 września 2022 roku. Całe wydarzenie zostało sfilmowane. Film dokumentalny 'Live From The Astroturf, Alice Cooper', wyreżyserowany przez Stevena Gaddisa, został bardzo ciepło przyjęty na festiwalach filmowych na całym świecie zarówno przez fanów muzyki, jak i dziennikarzy. Dokument zdobył wiele nagród. ..::TRACK-LIST::.. Recorded Live At Good Records, Dallas, TX, 10/6/15. 1. The Eighth Wonder Of The World... (Intro) 0:59 2. Caught In A Dream (Lead Vocals Michael Bruce) 3:19 3. Be My Lover 3:30 4. Whatever He's Doing It's Illegal (banter) 0:27 5. I'm Eighteen 3:33 6. We Haven't Done This One In About, What, 40 Years (banter) 0:25 7. Is It My Body 2:40 8. Threatened For A Month (banter) 0:39 9. No More Mr. Nice Guy 3:08 10. I Guess Things Are Getting Better For You (banter) 0:53 11. Under My Wheels 3:00 12. It's a Dangerous Place To Be (banter) 1:15 13. School's Out (Harmonica Chuck Garric) 3:19 14. More Fun Than It's Supposed to Be (banter) 3:17 15. Elected 3:59 16. School's Not Over Until You Vote (Outro) 0:53 17. Desperado (Instrumental Bonus Track-Theme From The Documentary Film 'Live From The Astroturf, Alice Cooper') 3:27 'In loving memory of Glen Buxton (1947-1997)' Limited to 17,000 hand-numbered copies. Released in a 3-panel digipak with 20 page booklet including liner notes, photos, and credits. Between song banter is included on this CD as individual tracks separated from the song tracks. ..::OBSADA::.. Lead Vocals - Alice Cooper (tracks: 3 to 16) Guitar, Backing Vocals [Background Vocals] - Michael Bruce, Ryan Roxie (tracks: 3 to 16) Drums - Neal Smith Bass, Backing Vocals [Background Vocals] - Dennis Dunaway https://www.youtube.com/watch?v=5B-xyoGq_G0 SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-18 12:25:29
Rozmiar: 270.23 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
Najnowszy album studyjny niemieckiego zespołu folk-metalowego. Title: Null Uhr Artist: Psych Country: Niemcy Year: 2023 Genre: FolkMetal, Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Wir sind Psych Hebt die Krüge Kalt wie Stein Narrenland Herr Mannelig Der Clown Es lebt Morgenstern Whiskey in the Jar Ode an die Freude https://www.youtube.com/watch?v=Kdrh4JcYzhY
Seedów: 91
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-09 09:19:01
Rozmiar: 108.01 MB
Peerów: 30
Dodał: ertvon
Opis
..::INFO::..
Od momentu powstania w 2014 roku, zespół Lucifer pod wodzą charyzmatycznej wokalistki Johanny Sadonis opublikował cztery świetne płyty długogrające, a także wiele singli przesyconych hard rockowym brzmieniem z lat 70-tych, proto heavy metalem, doomem i occult rockiem, mocno inspirowanych twórczością Black Sabbath, Pentagram czy Blue Oyster Cult. Zespół ma na swoim koncie ponad 200 koncertów w Europie, Japonii, Ameryce Północnej i Południowej, w tym występy na największych festiwalach, takich jak KISS Kruise, Psycho Las Vegas, Hellfest, Wacken, Mystic Festival i wiele innych. Lucifer był dwukrotnie nominowany do szwedzkiej nagrody Grammy w kategorii Najlepszy album hardrockowy/metalowy. 26 stycznia 2024 ukazał się nowy, piąty studyjny album zespołu, zatytułowany Lucifer V - już teraz określany jako najlepszy w ich dotychczasowej karierze. Na krążku nie zabraknie wszystkich elementów znanych z poprzednich albumów zespołu: elektryzującego ciężaru rock and rolla, świetnych, nawiedzonych melodii, miażdżących riffów i przede wszystkim niesamowitych wokali i tekstów Johanny Sadonis. Title: Lucifer V Artist: Lucifer Country: Szwecja Year: 2024 Genre: Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1 Fallen Angel 2 At The Mortuary 3 Riding Reaper 4 Slow Dance In A Crypt 5 A Coffin Has No Silver Lining 6 Maculate Heart 7 The Dead Don’t Speak 8 Strange Sister 9 Nothing Left To Lose But My Life 10 At The Mortuary (Halloween Edit) 11 Maculate Heart (Radio Edit) https://www.youtube.com/watch?v=jkvQILyvro0
Seedów: 80
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-02-04 11:46:54
Rozmiar: 102.66 MB
Peerów: 4
Dodał: ertvon
Opis
...( Info )...
Kompilacyjny album z coverami Mago de Oz - założonego w połowie 1988 roku w Madrycie. Grupa jest hiszpańskim przedstawicielem power/folk metalu. Płyta została nagrana w składzie: Jose Andrea (wokal, klawisze), Txus di Fellatio (bębny), Mohamed (skrzypce), Tony Corral (saksofon), Carlitos (gitara rytmiczna), Chema (gitara) i Salva (bas). Zespół wydał piętnaście płyt studyjnych, pięć albumów koncertowych, dwie EPki, trzy demówki i osiem albumów kompilacyjnych Title: Belfast Artist: Mago De Oz Country: Hiszpania Year: 2004 Genre: Folk-Metal, Hard Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 128 Kbps ...( TrackList )... Irish Pub (cover of Gwendal) Belfast (cover of Boney M.) La Rosa de los Vientos (metal version of The Compass Rose) Dame tu Amor(cover of Whitesnake's "Guilty of Love") (Give me your love) Mujer Amante (cover of Rata Blanca) (Lover Woman) Alma (orchestral version) (Soul) Mas que una Intencion (cover of Asfalto) (More than an intention) Dama Negra (cover of Uriah Heep's "Lady in Black") Todo Ira Bien (cover of Elvis Presley's "Can't Help Falling in Love") (Everything will be ok) Se Acabo (cover of Leño) (This is the end) Hasta que tu Muerte nos Separe (orchestral version) (Till your death do us part) Somewhere Over the Rainbow https://www.youtube.com/watch?v=nC7_gwprYa8
Seedów: 31
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-01-16 20:24:17
Rozmiar: 61.17 MB
Peerów: 13
Dodał: ertvon
Opis
...( Info )...
Tesla to amerykański zespół rockowy, powstały w 1984 pod nazwą City Kidd. Członkowie zmienili nazwę zespołu na Tesla w 1986 w czasie nagrywania ich pierwszego albumu, Mechanical Resonance. Przyczynił się do tego menadżer zespołu, który twierdził, że z nazwą City Kidd zespół nie ma szans zaistnieć. Twórcami zespołu byli: Jeff Keith - wokalista, Frank Hannon i Tommy Skeoch - gitarzyści, Brian Wheat - basista oraz Troy Luccketta - perkusista. Muzyka Tesli jest często przyrównywana do hard rocka lub heavy metalu. W rzeczywistości w utworach Tesli występuje dużo zagrywek bluesowych. Ostatecznie ich styl wyznaczyła trasa koncertowa odbyta z zespołami takimi, jak: Def Leppard czy Poison. Z drugiej strony wizerunek, który starali się stworzyć był bardzo podobny do Aerosmith. Title: Dyskografia Artist: Tesla Country: USA Years: 1986-2019 Genre: Ska-Punk Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ...( AlbumList )... 01.Mechanical Resonance (1986) 02.The Great Radio Controversy (1989) 03.Psychotic Supper (1991) 04.Bust A Nut (1994) 05.Into The Now (2004) 06.Reel To Reel (Vol. 1) (2007) 07.Reel To Reel (Vol. 2) (2007) 08.Forever More (2008) 09.Simplicity (2014) 10.Shock (2019) https://www.youtube.com/watch?v=l2q_-xN2N54
Seedów: 53
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-01-13 14:02:06
Rozmiar: 1.49 GB
Peerów: 5
Dodał: ertvon
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Wydany w 1970 roku debiutancki LP "Nador" jest po prostu kapitalny! To od zawsze była jedna z moich ulubionych płyt z Francji! Tak prawdę mówiąc, to chyba nikt we Francji nie grał wówczas ciężkiego gitarowego rocka (z mocarną sekcją rytmiczną i z angielskimi wokalami) w klimacie Led Zeppelin i The Who pomieszanego z kilkoma balladami. Nie liczę zafascynowanej Hendrixem grupy Chico Magnetic Band, gdyż to było nieco inne granie. W każdym razie ten album to prawdziwy monster! Dodatkowo dwanaście świetnych nagrań dodatkowych - głównie z singli. W połowie lat sześćdziesiątych, kiedy historia Francji krzyżowała się z historią narodów berberyjskich i mauretańskich nad Sekwaną rock nie istniał. Jedynie twist i yé-yé miały prawa obywatelskie. W przeciwieństwie do innych krajów europejskich Francuzi chętniej wspierali artystów z własnego kraju, śpiewających w ojczystym języku. Tamtejsi wykonawcy parający się rock and rollem, tacy jak Johnny Hallyday przyznali po latach, że tworzyli wówczas imitację anglojęzycznej muzyki rockowej… Korzystając z możliwości, jakie stwarzała Francja imigrantom z północnej Afryki, trzech muzyków z Maroka: urodzeni w Casablance wokalista Jo Leb i perkusista Jacky Bitton, oraz pochodzący z Fez, gitarzysta Marc Tobaly w 1966 roku wylądowali w Paryżu z myślą o założeniu zespołu muzycznego. Czwartym jej członkiem został basista Jacques „P’tit Pois” Grande – Francuz, mający włoskie korzenie. Na przekór panującym wówczas tendencjom miała to być stricte rockowa kapela. Ta czwórka, która nazwała się LES VARIATIONS praktycznie nie mając muzycznych korzeni startowała od zera. Zaczęli koncertować w całej Francji śpiewając po angielsku piosenki swoich ulubionych artystów: Little Richarda, Chucka Berry’ego, Elvisa i Stonesów. W grudniu 1966 roku wygrali konkurs młodych talentów w legendarnym, paryskim klubie Golf-Drouot, goszczący w swoich podwojach takich wykonawców jak David Bowie, The Who, Free… W marcu 1967 roku ładują się do Volkswagena-kombi i atakują Europę. Czas się do tego nadawał, gdyż dość łatwo można było załapać się na klubowe występy zdobywając tym samym coraz większą publiczność. Podróż (głównie po Niemczech i Skandynawii) bez planowania, bez menadżera, bez promotora i reklamy trwała prawie dziesięć miesięcy. Na wspólnej scenie grali z wykonawcami jakich we Francji pewnie by nie spotkali – Brianem Augerem, Soft Machine, Booker T & The M.G.’ s… W trakcie jej trwania niezależna, kopenhaska wytwórnia Triola zaproponowała im nagranie singla. Na stronie „A” znalazł się (zasugerowany przez Duńczyków) cover Bee Gees „Spicks & Specks”, a na „B” kapitalna wersja piosenki Bonny Rice’a „Mustang Sally”, wykonana w stylu blues rockowego tria Cream. Pomimo reputacji „scenicznej bestii” przywołującej na myśl wczesnych Rolling Stonesów i dobrego przyjęcia singla na listach przebojów (szczególnie w Danii i Holandii) nic szczególnego się nie działo. Przełom nastąpił 31 grudnia 1968 roku. Kilka dni wcześniej muzycy znaleźli się w Joinville-le-Pont przyglądając się nagraniom programu rozrywkowego dla francuskiej telewizji. To miała być specjalna, sylwestrowo-noworoczna niespodzianka dla telewidzów z udziałem Small Faces, Fleetwood Mac, The Who, Pink Floyd, Joe Cockera, The Equals… Gdy do studia nie dotarł zespół Traffic (problem na granicy ze służbą celną), producenci programu zaproponowali LES VARIATIONS zastąpienie Steve’a Winwooda i jego kolegów. To była szansa, której nie mogli zmarnować. I nie zmarnowali. Zarejestrowano 20-minutowy set z „Around And Around”, „Mustang Sally”, „Devil With A Blue Dress”, „Everybody Needs Somebody To Love” i „Satisfaction”… Wieczorem, 31 grudnia cała czwórka zasiadła przed telewizorem i z podnieceniem oglądała „Surprise-Partie”. Była niepewność, czy ich występ zostanie pokazany..? A jeśli tak, to jakie utwory..? Napięcie rosło, program dobiegał końca… Wreszcie spiker zapowiada: „Po raz pierwszy w telewizji grupa, którą zapamiętacie. Les Va-ria-tions!!!” Wbrew wszelkim obawom wyemitowano cały materiał jaki został nagrany i obejrzały miliony telewidzów. Zespół był całkowicie rozluźniony i, co ważne, nie grał z playbacku, w przeciwieństwie do niektórych gwiazd (w tym The Who i Small Faces), którym to się „przydarzyło”… Marc Tolby grał po gryfie zębami; Jo Leb , wyraźnie szczęśliwy, kręcił się wkoło jak chochlik kończąc występ śpiewając na podłodze; Jacques zacięcie szarpał struny gitary basowej, podczas gdy Jacky wyobrażał sobie, że jest Keithem Moonem. A rozgrzana do białości publiczność szalała! Tuż po emisji programu rozdzwoniły się telefony. Jeden z pierwszych był od przedstawiciela wytwórni płytowej Pathé Records, z którym grupa szybko podpisała kontrakt. Na efekt nie trzeba było długo czekać. W marcu 1969 roku ukazał się „Come Along”/”Promises”– historycznie pierwszy, proto-hard rockowy singiel nagrany przez francuską grupę. To wtedy z jej nazwy zniknął przedrostek Les. Można zżymać się na dość kiepską produkcję małej płytki (bas jest za ciężki, perkusja zbyt cofnięta), ale tamtejsi inżynierowie dźwięku jeszcze nie bardzo wiedzieli jak ugryźć muzykę młodych wilków, a i sam zespół nie miał doświadczenia studyjnego. Niemniej w „Come Along” czuć dzikość garage rocka, zaś o „Promises” można by pomyśleć, że został nagrany przez Adriana Gurvitza i zespół Gun. O dziwo, singiel (z alternatywną okładką) dobrze sprzedawał się w niedalekiej Holandii, a „Come Along” wszedł nawet na tamtejszą listę przebojów. We wrześniu pojawia się kolejny singiel „No.2” z „What’s Happening” będący skrzyżowaniem ciężkiego rocka a la Deep Purple Mk I, z brytyjskim bluesem spod znaku Ten Years After i instrumentalnym „Magda” (imię jednej z sióstr Marca Tobaly’ego). Produkcja znów nie zachwyca, ale następna mała płytka „Free Me”/„Générations” wydana w marcu 1970 roku może budzić zadowolenie. Warto zaznaczyć, że protest song „Générations” to pierwszy utwór zaśpiewany przez grupę po francusku. W między czasie, razem z Devotion i Aphrodite’s Child, grupa bierze udział w programie Johnny’ego Hallydaya w Palais des Sports transmitowanym przez telewizję. Po kolejnych występach, w tym ze Steppenwolf i Led Zeppelin, przyszedł w końcu czas na dużą płytę. Muzycy nic nie mieli przeciw singlom. Były dobre. Szczególnie jak na tamte czasy. Z drugiej strony z zazdrością patrzyli na wychodzące albumy z muzyką, którą sami grali i które odnosiły sukces. Dopięli swego w październiku 1970 roku, gdy ukazał się ich debiutancki longplay zatytułowany „Nador”. Tytuł albumu można rozszyfrować na dwa sposoby. Nador (pisany z dużej litery) to blisko 150-tysięczne miasto na północnym wybrzeżu Maroka, które – jak uważają jedni – zostało uhonorowane nazwą krążka, by podkreślić rodzinne korzenie muzyków. Inni zauważają, że „nador” pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego spojrzenie, lub wizję. Znaczenie tego ostatniego kojarzy się z kolei z medium przepowiadającym przyszłość. Słuchając muzyki i tekstów wiemy, że zespół takimi sprawami się nie zajmował. Interpretacja tytułu jest więc sprawą otwartą, dowolną i niezobowiązującą… Słuchając płyty od początku uderza mnie dojrzałość grupy, jej profesjonalizm i brak kompleksów. Zupełnie nieskrępowani, nie czują potrzeby utrzymywania powiązań z archetypami francuskiej piosenki. Z wyjątkiem jednego nagrania mają w stu procentach angielskie brzmienie łącząc w niewiarygodnie zwięzłych formach najlepsze cechy The Who, Rolling Stones, Cream, Led Zeppelin zahaczając o Mountain z błyskiem MC5. Żywiołowy Joe Leb opętany wibracjami hard rocka dosłownie eksploduje swoim głosem. Marc Tobaly podkręcając swego Marshalla na maksa brzmi jak najlepszy angielski „drapak” tej dekady. Jego Gibson Les Paul kopuluje mu w rękach wyciskając siódme poty wspierając wokalistę. Jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, nie są to leszcze. Jacques Grande , podobnie jak wielcy (i bardzo nieliczni) basiści tamtych czasów zapewnia groove i moc z niezachwianą podstawą, która pozwala Tobaly’emu na wybranie wszystkich bocznych dróg, jakie sobie zażyczy. Natomiast Jacky Bitton to niesamowity perkusista (był w czołówce najlepszych bębniarzy, o czym warto wspomnieć), którego nieco polimorficzna gra może przywołać Gingera Bakera, lub Mitcha Mitchella. To twardy jak diament przykład hard rockowego idiomu z prostym, ale solidnym fundamentem. Mówiąc bardziej obrazowo – francuski kogut w ostrogach potrafiący roztrzaskać bębenki w uszach w drobne puzzle. Płyta zawiera dziewięć utworów. Tobaly napisał praktycznie cały materiał, więc aranżacje pozwalają mu na wiele riffów i gitarowych solówek. Całość zaczyna się od „What A Mess Again”. Cóż za wspaniały tytuł i co za sposób na rozpoczęcie albumu: uderzenie młota parowego, które kopie tyłek od początku do końca… Tempo schodzi o kilka stopni w dół w „Waiting For The Pope”, ale tylko na moment. Początek przypomina kalifornijskie piosenki rockowe w stylu Jefferson Airplaine, aby po chwili powrócić do ciężkiej, blues rockowej atmosfery z końcowym solem gitarowym wznoszącym się do lotu jak wodne ptaki. Tytułowy, instrumentalny „Nador” poszerza dynamikę albumu o delikatne cieniowanie. Tobaly, niczym hinduski Viram Jasani wyplata mauretański nastrój przy akompaniamencie niskiego basu i bębnów darbuki, na których gościnnie zagrał Youssef Berrebi. Jak widać Led Zeppelin ze swoimi „Black Mountain Side” i „The Battle Of Evermore” nie byli osamotnieni… Jedyny utwór z francuskim tekstem (tak na przełamanie lodów?) to „Générations”. Hałaśliwy i wybuchowy rock and roll z solówką w środkowej sekcji jak ta z „Heartbreaker” tyle, że skompresowana do 10 sekund! Z kolei „We Gonna Find The Way” to fajna ballada przypominająca mi najlepsze momenty Family z Rogerem Chapmanem. Druga strona zaczyna się (stosunkowo) spokojnym, umiarkowanym tempem utworem „Free Me”. Wokal na chwilę ostygł, pozostawiając Tobaly’ego w roli dzikiego dziecka, który musi zająć się co najmniej trzema oddzielnymi gitarami. A kiedy na ziemi nie pozostanie nic innego, jak wypalona trawa, karaluchy i Keith Richards, przetrwają też i te riffy. Jestem tego pewien! „Completely Free” jest najdłuższym (5:40) utworem na albumie. Kolejna, mocno zaaranżowana galeria multi-riffów i gitarowych solówek, przypominająca „Black Eyed Girl” Boba Segera z „Baby Wan’t Ya” MC5 . Rozlega się szczekliwy, mocny riff, któremu towarzyszy echo odbite od ścian studia, skwierczące talerze Jacky Bittona i niskie pomruki wydobywające się spomiędzy ust Jo Leba. Basowe bębnienie wybija godzinę policyjną, ale zespół daje radę. Po sekundowej pauzie cicha perkusja i bas nabierają pary aż po ostatnią sekwencję. Ale śmiertelny cios nadchodzi z super fazową, pojedynczą gitarą i perkusją, która przyspiesza rozbijając się ostatecznie o mur… „Mississipi Woman” zaczyna się jak rock’n’ roll Jerry Lee Lewisa z szalonym rytmem wygrywanym na fortepianie ani na moment nie zwalniając. Fajnie grać go na wszelkich (nie tylko domowych) prywatkach W ostatnim nagraniu, „But It’s Wright”, Jacky Bitton prowadzi grupę swoim szybkim i mocnym bębnieniem. Szalony riff galopuje z totalnym błyskiem, przełączając się na kaczkę, podczas gdy agresywny rytm wdziera się w serce, a potężna linia basu przelatuje tuż nad głową. Gdy na ostatnie minuty albumu wszyscy członkowie porzucają swoje instrumenty elektryczne, zaczyna się dość niespodziewana część. Część przywołująca na myśl plemienny obrzęd arabsko-afrykańskich praprzodków. Z perkusyjną linią prowadzoną przez darbukę, z tamburynem, klaskaniem w dłonie, generując rytmiczne zawirowania, które tańczą jak nocne cienie przy ognisku. Owe niezwykłe dźwięki tlące się na tej etnicznej nucie zamykają album…. Grupa kalibru VARIATIONS stworzona w Anglii lub Ameryce, objechałaby planetę dziesięć razy, będąc równorzędną kapelą dla wielkich tamtej epoki. Szkoda, że po wydaniu „Nador” dostali małej zadyszki. Na kolejny krążek, „Take It Or Leave It” fani czekali aż trzy lata – zbyt długa to przerwa dla niecierpliwej publiczność, która w okresie niebywałej eksplozji i jakości produkcyjnej była zarzucana mnóstwem doskonałych pozycji. Kolejne dwa longplaye „Morrocan Roll” (1974) i „Caffe de Paris” (1975) ciekawe, ale zbyt eklektyczne w stosunku do debiutu również przeszły bez echa. Swój ostatni koncert zagrali za Oceanem, w Filadelfii w tamtejszej Academy of Music 7 grudnia 1975 roku. Dwa tygodnie później (21 grudnia) zespół oficjalnie podał do wiadomości, że zakończył działalność. Zibi ..::TRACK-LIST::.. 1. What A Mess Again 3:40 2. Waiting For The Pope 3:35 3. Nador 2:45 Goblet Drum [Dabourka] - Youssef Berrebi 4. We Gonna Find The Way 4:50 Featuring - Mick Fowley 5. Generations 3:15 6. Free Me 3:45 7. Completely Free 5:40 8. Mississipi Woman 3:15 Featuring - Mick Fowley 9. But It's Allright 4:40 Featuring - Mick Fowley Goblet Drum [Dabourka] - Youssef Berrebi 10. Come Along (Alterrnate Version, 1970) [Bonus Track] 3:54 11. Spicks And Specks (A-side, 1967) [Bonus Track] 2:45 12. Mustang Sally (B-side, 1967) [Bonus Track] 3:24 13. Come Along (A-side, 1969) [Bonus Track] 3:29 14. Promises (B-side, 1969) [Bonus Track] 2:42 15. What's Happening (A-side, 1969) [Bonus Track] 3:23 16. Magda (B-side, 1969) [Bonus Track] 3:19 17. Down The Road (A-side, 1971) [Bonus Track] 2:57 18. Love Me (B-side, 1971) [Bonus Track] 2:42 19. Only You Know (And I Know) (A-side, 1972) [Bonus Track] 3:24 20. I Was Down (B-side, 1972) [Bonus Track] 3:25 21. I Was Down (Live In Saint Gratien, 1971) [Bonus Track] 4:58 Originally released in France on EMI/Pathé Marconi in 1970 Recorded on 1968-1969 in London ..::OBSADA::.. Bass - Jacques Grande Drums - Jacky Bitton Guitar - Marc Tobaly Lead Vocals - Jo Leb https://www.youtube.com/watch?v=d3tZZ8eY7GI SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-01-03 17:11:49
Rozmiar: 174.87 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Wydany w 1970 roku debiutancki LP "Nador" jest po prostu kapitalny! To od zawsze była jedna z moich ulubionych płyt z Francji! Tak prawdę mówiąc, to chyba nikt we Francji nie grał wówczas ciężkiego gitarowego rocka (z mocarną sekcją rytmiczną i z angielskimi wokalami) w klimacie Led Zeppelin i The Who pomieszanego z kilkoma balladami. Nie liczę zafascynowanej Hendrixem grupy Chico Magnetic Band, gdyż to było nieco inne granie. W każdym razie ten album to prawdziwy monster! Dodatkowo dwanaście świetnych nagrań dodatkowych - głównie z singli. W połowie lat sześćdziesiątych, kiedy historia Francji krzyżowała się z historią narodów berberyjskich i mauretańskich nad Sekwaną rock nie istniał. Jedynie twist i yé-yé miały prawa obywatelskie. W przeciwieństwie do innych krajów europejskich Francuzi chętniej wspierali artystów z własnego kraju, śpiewających w ojczystym języku. Tamtejsi wykonawcy parający się rock and rollem, tacy jak Johnny Hallyday przyznali po latach, że tworzyli wówczas imitację anglojęzycznej muzyki rockowej… Korzystając z możliwości, jakie stwarzała Francja imigrantom z północnej Afryki, trzech muzyków z Maroka: urodzeni w Casablance wokalista Jo Leb i perkusista Jacky Bitton, oraz pochodzący z Fez, gitarzysta Marc Tobaly w 1966 roku wylądowali w Paryżu z myślą o założeniu zespołu muzycznego. Czwartym jej członkiem został basista Jacques „P’tit Pois” Grande – Francuz, mający włoskie korzenie. Na przekór panującym wówczas tendencjom miała to być stricte rockowa kapela. Ta czwórka, która nazwała się LES VARIATIONS praktycznie nie mając muzycznych korzeni startowała od zera. Zaczęli koncertować w całej Francji śpiewając po angielsku piosenki swoich ulubionych artystów: Little Richarda, Chucka Berry’ego, Elvisa i Stonesów. W grudniu 1966 roku wygrali konkurs młodych talentów w legendarnym, paryskim klubie Golf-Drouot, goszczący w swoich podwojach takich wykonawców jak David Bowie, The Who, Free… W marcu 1967 roku ładują się do Volkswagena-kombi i atakują Europę. Czas się do tego nadawał, gdyż dość łatwo można było załapać się na klubowe występy zdobywając tym samym coraz większą publiczność. Podróż (głównie po Niemczech i Skandynawii) bez planowania, bez menadżera, bez promotora i reklamy trwała prawie dziesięć miesięcy. Na wspólnej scenie grali z wykonawcami jakich we Francji pewnie by nie spotkali – Brianem Augerem, Soft Machine, Booker T & The M.G.’ s… W trakcie jej trwania niezależna, kopenhaska wytwórnia Triola zaproponowała im nagranie singla. Na stronie „A” znalazł się (zasugerowany przez Duńczyków) cover Bee Gees „Spicks & Specks”, a na „B” kapitalna wersja piosenki Bonny Rice’a „Mustang Sally”, wykonana w stylu blues rockowego tria Cream. Pomimo reputacji „scenicznej bestii” przywołującej na myśl wczesnych Rolling Stonesów i dobrego przyjęcia singla na listach przebojów (szczególnie w Danii i Holandii) nic szczególnego się nie działo. Przełom nastąpił 31 grudnia 1968 roku. Kilka dni wcześniej muzycy znaleźli się w Joinville-le-Pont przyglądając się nagraniom programu rozrywkowego dla francuskiej telewizji. To miała być specjalna, sylwestrowo-noworoczna niespodzianka dla telewidzów z udziałem Small Faces, Fleetwood Mac, The Who, Pink Floyd, Joe Cockera, The Equals… Gdy do studia nie dotarł zespół Traffic (problem na granicy ze służbą celną), producenci programu zaproponowali LES VARIATIONS zastąpienie Steve’a Winwooda i jego kolegów. To była szansa, której nie mogli zmarnować. I nie zmarnowali. Zarejestrowano 20-minutowy set z „Around And Around”, „Mustang Sally”, „Devil With A Blue Dress”, „Everybody Needs Somebody To Love” i „Satisfaction”… Wieczorem, 31 grudnia cała czwórka zasiadła przed telewizorem i z podnieceniem oglądała „Surprise-Partie”. Była niepewność, czy ich występ zostanie pokazany..? A jeśli tak, to jakie utwory..? Napięcie rosło, program dobiegał końca… Wreszcie spiker zapowiada: „Po raz pierwszy w telewizji grupa, którą zapamiętacie. Les Va-ria-tions!!!” Wbrew wszelkim obawom wyemitowano cały materiał jaki został nagrany i obejrzały miliony telewidzów. Zespół był całkowicie rozluźniony i, co ważne, nie grał z playbacku, w przeciwieństwie do niektórych gwiazd (w tym The Who i Small Faces), którym to się „przydarzyło”… Marc Tolby grał po gryfie zębami; Jo Leb , wyraźnie szczęśliwy, kręcił się wkoło jak chochlik kończąc występ śpiewając na podłodze; Jacques zacięcie szarpał struny gitary basowej, podczas gdy Jacky wyobrażał sobie, że jest Keithem Moonem. A rozgrzana do białości publiczność szalała! Tuż po emisji programu rozdzwoniły się telefony. Jeden z pierwszych był od przedstawiciela wytwórni płytowej Pathé Records, z którym grupa szybko podpisała kontrakt. Na efekt nie trzeba było długo czekać. W marcu 1969 roku ukazał się „Come Along”/”Promises”– historycznie pierwszy, proto-hard rockowy singiel nagrany przez francuską grupę. To wtedy z jej nazwy zniknął przedrostek Les. Można zżymać się na dość kiepską produkcję małej płytki (bas jest za ciężki, perkusja zbyt cofnięta), ale tamtejsi inżynierowie dźwięku jeszcze nie bardzo wiedzieli jak ugryźć muzykę młodych wilków, a i sam zespół nie miał doświadczenia studyjnego. Niemniej w „Come Along” czuć dzikość garage rocka, zaś o „Promises” można by pomyśleć, że został nagrany przez Adriana Gurvitza i zespół Gun. O dziwo, singiel (z alternatywną okładką) dobrze sprzedawał się w niedalekiej Holandii, a „Come Along” wszedł nawet na tamtejszą listę przebojów. We wrześniu pojawia się kolejny singiel „No.2” z „What’s Happening” będący skrzyżowaniem ciężkiego rocka a la Deep Purple Mk I, z brytyjskim bluesem spod znaku Ten Years After i instrumentalnym „Magda” (imię jednej z sióstr Marca Tobaly’ego). Produkcja znów nie zachwyca, ale następna mała płytka „Free Me”/„Générations” wydana w marcu 1970 roku może budzić zadowolenie. Warto zaznaczyć, że protest song „Générations” to pierwszy utwór zaśpiewany przez grupę po francusku. W między czasie, razem z Devotion i Aphrodite’s Child, grupa bierze udział w programie Johnny’ego Hallydaya w Palais des Sports transmitowanym przez telewizję. Po kolejnych występach, w tym ze Steppenwolf i Led Zeppelin, przyszedł w końcu czas na dużą płytę. Muzycy nic nie mieli przeciw singlom. Były dobre. Szczególnie jak na tamte czasy. Z drugiej strony z zazdrością patrzyli na wychodzące albumy z muzyką, którą sami grali i które odnosiły sukces. Dopięli swego w październiku 1970 roku, gdy ukazał się ich debiutancki longplay zatytułowany „Nador”. Tytuł albumu można rozszyfrować na dwa sposoby. Nador (pisany z dużej litery) to blisko 150-tysięczne miasto na północnym wybrzeżu Maroka, które – jak uważają jedni – zostało uhonorowane nazwą krążka, by podkreślić rodzinne korzenie muzyków. Inni zauważają, że „nador” pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego spojrzenie, lub wizję. Znaczenie tego ostatniego kojarzy się z kolei z medium przepowiadającym przyszłość. Słuchając muzyki i tekstów wiemy, że zespół takimi sprawami się nie zajmował. Interpretacja tytułu jest więc sprawą otwartą, dowolną i niezobowiązującą… Słuchając płyty od początku uderza mnie dojrzałość grupy, jej profesjonalizm i brak kompleksów. Zupełnie nieskrępowani, nie czują potrzeby utrzymywania powiązań z archetypami francuskiej piosenki. Z wyjątkiem jednego nagrania mają w stu procentach angielskie brzmienie łącząc w niewiarygodnie zwięzłych formach najlepsze cechy The Who, Rolling Stones, Cream, Led Zeppelin zahaczając o Mountain z błyskiem MC5. Żywiołowy Joe Leb opętany wibracjami hard rocka dosłownie eksploduje swoim głosem. Marc Tobaly podkręcając swego Marshalla na maksa brzmi jak najlepszy angielski „drapak” tej dekady. Jego Gibson Les Paul kopuluje mu w rękach wyciskając siódme poty wspierając wokalistę. Jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, nie są to leszcze. Jacques Grande , podobnie jak wielcy (i bardzo nieliczni) basiści tamtych czasów zapewnia groove i moc z niezachwianą podstawą, która pozwala Tobaly’emu na wybranie wszystkich bocznych dróg, jakie sobie zażyczy. Natomiast Jacky Bitton to niesamowity perkusista (był w czołówce najlepszych bębniarzy, o czym warto wspomnieć), którego nieco polimorficzna gra może przywołać Gingera Bakera, lub Mitcha Mitchella. To twardy jak diament przykład hard rockowego idiomu z prostym, ale solidnym fundamentem. Mówiąc bardziej obrazowo – francuski kogut w ostrogach potrafiący roztrzaskać bębenki w uszach w drobne puzzle. Płyta zawiera dziewięć utworów. Tobaly napisał praktycznie cały materiał, więc aranżacje pozwalają mu na wiele riffów i gitarowych solówek. Całość zaczyna się od „What A Mess Again”. Cóż za wspaniały tytuł i co za sposób na rozpoczęcie albumu: uderzenie młota parowego, które kopie tyłek od początku do końca… Tempo schodzi o kilka stopni w dół w „Waiting For The Pope”, ale tylko na moment. Początek przypomina kalifornijskie piosenki rockowe w stylu Jefferson Airplaine, aby po chwili powrócić do ciężkiej, blues rockowej atmosfery z końcowym solem gitarowym wznoszącym się do lotu jak wodne ptaki. Tytułowy, instrumentalny „Nador” poszerza dynamikę albumu o delikatne cieniowanie. Tobaly, niczym hinduski Viram Jasani wyplata mauretański nastrój przy akompaniamencie niskiego basu i bębnów darbuki, na których gościnnie zagrał Youssef Berrebi. Jak widać Led Zeppelin ze swoimi „Black Mountain Side” i „The Battle Of Evermore” nie byli osamotnieni… Jedyny utwór z francuskim tekstem (tak na przełamanie lodów?) to „Générations”. Hałaśliwy i wybuchowy rock and roll z solówką w środkowej sekcji jak ta z „Heartbreaker” tyle, że skompresowana do 10 sekund! Z kolei „We Gonna Find The Way” to fajna ballada przypominająca mi najlepsze momenty Family z Rogerem Chapmanem. Druga strona zaczyna się (stosunkowo) spokojnym, umiarkowanym tempem utworem „Free Me”. Wokal na chwilę ostygł, pozostawiając Tobaly’ego w roli dzikiego dziecka, który musi zająć się co najmniej trzema oddzielnymi gitarami. A kiedy na ziemi nie pozostanie nic innego, jak wypalona trawa, karaluchy i Keith Richards, przetrwają też i te riffy. Jestem tego pewien! „Completely Free” jest najdłuższym (5:40) utworem na albumie. Kolejna, mocno zaaranżowana galeria multi-riffów i gitarowych solówek, przypominająca „Black Eyed Girl” Boba Segera z „Baby Wan’t Ya” MC5 . Rozlega się szczekliwy, mocny riff, któremu towarzyszy echo odbite od ścian studia, skwierczące talerze Jacky Bittona i niskie pomruki wydobywające się spomiędzy ust Jo Leba. Basowe bębnienie wybija godzinę policyjną, ale zespół daje radę. Po sekundowej pauzie cicha perkusja i bas nabierają pary aż po ostatnią sekwencję. Ale śmiertelny cios nadchodzi z super fazową, pojedynczą gitarą i perkusją, która przyspiesza rozbijając się ostatecznie o mur… „Mississipi Woman” zaczyna się jak rock’n’ roll Jerry Lee Lewisa z szalonym rytmem wygrywanym na fortepianie ani na moment nie zwalniając. Fajnie grać go na wszelkich (nie tylko domowych) prywatkach W ostatnim nagraniu, „But It’s Wright”, Jacky Bitton prowadzi grupę swoim szybkim i mocnym bębnieniem. Szalony riff galopuje z totalnym błyskiem, przełączając się na kaczkę, podczas gdy agresywny rytm wdziera się w serce, a potężna linia basu przelatuje tuż nad głową. Gdy na ostatnie minuty albumu wszyscy członkowie porzucają swoje instrumenty elektryczne, zaczyna się dość niespodziewana część. Część przywołująca na myśl plemienny obrzęd arabsko-afrykańskich praprzodków. Z perkusyjną linią prowadzoną przez darbukę, z tamburynem, klaskaniem w dłonie, generując rytmiczne zawirowania, które tańczą jak nocne cienie przy ognisku. Owe niezwykłe dźwięki tlące się na tej etnicznej nucie zamykają album…. Grupa kalibru VARIATIONS stworzona w Anglii lub Ameryce, objechałaby planetę dziesięć razy, będąc równorzędną kapelą dla wielkich tamtej epoki. Szkoda, że po wydaniu „Nador” dostali małej zadyszki. Na kolejny krążek, „Take It Or Leave It” fani czekali aż trzy lata – zbyt długa to przerwa dla niecierpliwej publiczność, która w okresie niebywałej eksplozji i jakości produkcyjnej była zarzucana mnóstwem doskonałych pozycji. Kolejne dwa longplaye „Morrocan Roll” (1974) i „Caffe de Paris” (1975) ciekawe, ale zbyt eklektyczne w stosunku do debiutu również przeszły bez echa. Swój ostatni koncert zagrali za Oceanem, w Filadelfii w tamtejszej Academy of Music 7 grudnia 1975 roku. Dwa tygodnie później (21 grudnia) zespół oficjalnie podał do wiadomości, że zakończył działalność. Zibi ..::TRACK-LIST::.. 1. What A Mess Again 3:40 2. Waiting For The Pope 3:35 3. Nador 2:45 Goblet Drum [Dabourka] - Youssef Berrebi 4. We Gonna Find The Way 4:50 Featuring - Mick Fowley 5. Generations 3:15 6. Free Me 3:45 7. Completely Free 5:40 8. Mississipi Woman 3:15 Featuring - Mick Fowley 9. But It's Allright 4:40 Featuring - Mick Fowley Goblet Drum [Dabourka] - Youssef Berrebi 10. Come Along (Alterrnate Version, 1970) [Bonus Track] 3:54 11. Spicks And Specks (A-side, 1967) [Bonus Track] 2:45 12. Mustang Sally (B-side, 1967) [Bonus Track] 3:24 13. Come Along (A-side, 1969) [Bonus Track] 3:29 14. Promises (B-side, 1969) [Bonus Track] 2:42 15. What's Happening (A-side, 1969) [Bonus Track] 3:23 16. Magda (B-side, 1969) [Bonus Track] 3:19 17. Down The Road (A-side, 1971) [Bonus Track] 2:57 18. Love Me (B-side, 1971) [Bonus Track] 2:42 19. Only You Know (And I Know) (A-side, 1972) [Bonus Track] 3:24 20. I Was Down (B-side, 1972) [Bonus Track] 3:25 21. I Was Down (Live In Saint Gratien, 1971) [Bonus Track] 4:58 Originally released in France on EMI/Pathé Marconi in 1970 Recorded on 1968-1969 in London ..::OBSADA::.. Bass - Jacques Grande Drums - Jacky Bitton Guitar - Marc Tobaly Lead Vocals - Jo Leb https://www.youtube.com/watch?v=d3tZZ8eY7GI SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2024-01-03 17:06:45
Rozmiar: 486.62 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Kolejny, podwójny CD zawierający dwa, godzinne występy zespołu: Londyn 1974 (z wyjątkiem dwóch nagrań - całkowicie premierowy) oraz Los Angeles 1978 - znany z wycofanego dawno CD 'Heavier Than Air'. ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - London 1974: 1. Breadfan 6:06 2. You Are The Best Thing Since Powdered Milk 8:18 3. Hammer And Tongs 12:01 4. Zoom Club 8:58 5. Parents 8:38 6. Rocking Man 9:22 CD 2 - Los Angeles 1978: 1. Melt The Ice Away 3:56 2. In The Grip Of A Tyrefitters Hand 6:02 3. Smile Boy Smile 4:21 4. In For The Kill / You Are The Best Thing Since Powdered Milk 7:08 5. Love For You And Me 4:09 6. Parents 10:31 7. Who Do You Want For Your Love 6:36 8. Don't Dilute The Water 6:13 9. Breaking All The House Rules 6:33 10. Breadfan 7:37 Disc 1 recorded live at Global Village, London, UK, on March 9th 1974 Disc 2 recorded live at A&M Recording Studios, Los Angeles, US, on April 30th 1978 ..::OBSADA::.. Bass, Vocals - Burke Shelley Drums - Pete Boot (tracks: CD1-1 to 6), Steve Williams (tracks: CD2-1 to 10) Guitar [Lead], Vocals – Tony Bourge Guitar [Rhythm] – Myf Isaac (tracks: CD2-1 to 10) https://www.youtube.com/watch?v=UqvquGcxoQY SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 66
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-11-29 17:36:01
Rozmiar: 268.92 MB
Peerów: 1
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Kolejny, podwójny CD zawierający dwa, godzinne występy zespołu: Londyn 1974 (z wyjątkiem dwóch nagrań - całkowicie premierowy) oraz Los Angeles 1978 - znany z wycofanego dawno CD 'Heavier Than Air'. ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - London 1974: 1. Breadfan 6:06 2. You Are The Best Thing Since Powdered Milk 8:18 3. Hammer And Tongs 12:01 4. Zoom Club 8:58 5. Parents 8:38 6. Rocking Man 9:22 CD 2 - Los Angeles 1978: 1. Melt The Ice Away 3:56 2. In The Grip Of A Tyrefitters Hand 6:02 3. Smile Boy Smile 4:21 4. In For The Kill / You Are The Best Thing Since Powdered Milk 7:08 5. Love For You And Me 4:09 6. Parents 10:31 7. Who Do You Want For Your Love 6:36 8. Don't Dilute The Water 6:13 9. Breaking All The House Rules 6:33 10. Breadfan 7:37 Disc 1 recorded live at Global Village, London, UK, on March 9th 1974 Disc 2 recorded live at A&M Recording Studios, Los Angeles, US, on April 30th 1978 ..::OBSADA::.. Bass, Vocals - Burke Shelley Drums - Pete Boot (tracks: CD1-1 to 6), Steve Williams (tracks: CD2-1 to 10) Guitar [Lead], Vocals – Tony Bourge Guitar [Rhythm] – Myf Isaac (tracks: CD2-1 to 10) https://www.youtube.com/watch?v=UqvquGcxoQY SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 15
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-11-29 17:32:04
Rozmiar: 814.16 MB
Peerów: 35
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...( Info )...
Artist: Nazareth Album: The Singles Country: Scotland Label: Salvo, EU, UK, SALVOMDCD30 Genre: Hard Rock Release: 2012 Quality: Mp3, CBR 320 kbps ...( TrackList )... Disc1: 01. Dear John 02. Morning Dew 03. If You See My Baby 04. Broken Down Angel 05. Bad Bad Boy 06. This Flight Tonight 07. Shanghai'd In Shanghai 08. Love Hurts 09. Hair Of The Dog 10. Mt White Bicycle 11. Holy Roller 12. Carry Out Feelings 13. You're The Violin 14. I Don't Want To Go On Without You 15. Somebody To Roll 16. Gone Dead Train 17. Place In Your Heart 18. May The Sunshine 19. Whatever You Want Babe Disc2: 01. Star 02. Holiday 03. Heart's Grown Cold (Live) 04. Dressed To Kill 05. Morning Dew (New Version) 06. Love Leads To Madness 07. Games 08. Dream On 09. Where Are You Now? 10. Ruby Tuesday 11. Party Down 12. Cinema 13. Piece Of My Heart 14. Winner On The Night 15. Every Time It Rains 16. Tell Me That You Love Me 17. Move Me 18. Love Hurts (Rock Orchestra Version)
Seedów: 271
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-11-12 14:04:08
Rozmiar: 381.99 MB
Peerów: 98
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Płyta zbiera komplet zachowanych nagrań zespołu z lat 1972-1973 nagrany na czterech sesjach radiowych. Tych którzy nie znają muzyki Stressu informujemy, że było to pierwsze polskie power trio z prawdziwego zdarzenia. Zespół grał surową i dosyć mroczną odmianę rocka, charakteryzującą się ciężkimi, ale wpadającymi w ucho riffami, błyskotliwymi solówkami gitary, dynamiczną grą perkusji i monumentalnym brzmieniem basu. Stress nie stronił też od eksperymentów brzmieniowych (jak puszczanie taśmy od tyłu) oraz poszerzania swojego instrumentarium o flet, wibrafon, czy skrzypce. Aż trudno uwierzyć, że w studio PR w Poznaniu ten prawie zupełnie dzisiaj zapomniany zespół zarejestrował naprawdę fantastyczny, stojący na europejskim poziomie materiał, który na głowę bije większość mocno przereklamowanych nagrań ówczesnych tuzów polskiego rocka. Materiał został zremasterowany wprost z taśm matek i brzmi wybornie! Grupa Stress to legenda muzycznego Poznania – zespół, od którego tak naprawdę zaczęło się ciężkie granie w stolicy Wielkopolski. Z którego w następnych latach „wykluły” się inne kultowe kapele, jak chociażby, niestety, niemal całkowicie zapomniany i tym samym praktycznie nieobecny w świadomości fanów, progresywny Heam (z Markiem Bilińskim na klawiszach) oraz – nade wszystko – heavymetalowe Turbo. Motorem napędowym formacji był wokalista i gitarzysta, okazjonalnie grający również na flecie, Mariusz Rybicki. Urodził się w Poznaniu w 1955 roku w rodzinie o tradycjach muzycznych (ojciec, Edmund, grał na fagocie). Karierę sceniczną zaczął jako czternastolatek w grupach Demony i Alfa Centauri, ale prawdziwy rozgłos zdobył dopiero ze Stressem, którego był współzałożycielem. Jak do tego doszło? Latem 1971 roku wraz z dwoma starszymi od siebie kolegami – basistą Henrykiem Tomczakiem (rocznik 1949) i perkusistą Januszem Maślakiem (którzy zaliczyli już wspólnie staż w prowadzonej przez gitarzystę Piotra Kuźniaka formacji Manufaktura Czterech Dyrektorów) – Rybicki wybrał się do Łagowa na warsztaty artystyczne dla kabaretów studenckich. Gdy skończyły im się pieniądze, o co nie było trudno, postanowili zarobić trochę grosza, przygrywając w miejscowym amfiteatrze do tańca. Jak sami wspominali po latach, nie mieli wtedy jeszcze własnego repertuaru, więc grali covery – utwory Black Sabbath, Deep Purple, Jimiego Hendriksa. Szybko jednak pojawiła się potrzeba stworzenia czegoś własnego. Gdy po kilku tygodniach wracali do Poznania, mieli już opracowane dwa własne numery. Z nimi wybrali się we wrześniu do pobliskiego Jarocina na II Wielkopolskie Rytmy Młodych (które za niecałą dekadę przekształcą się w pierwszy z prawdziwego zdarzenia w Polsce festiwal rockowy). Tam zgarnęli główną nagrodę, czyli „Złotego Kameleona” (za hardrockowego bluesa „Ciężką drogą”), a Rybickiego – szesnastolatka! – uhonorowano w kategorii „najlepszy instrumentalista”. Jeszcze w tym samym roku młodzi muzycy potwierdzili swoje aspiracje (i zarazem możliwości), występując na kaliskim Festiwalu Młodzieżowej Muzyki Współczesnej. Sukcesy nie uszły uwagi branży, zespół został więc zaproszony do studia Radia „Merkury” w Poznaniu, gdzie regularnie rejestrował kolejne swoje kompozycje. „Ciężką drogą” „wyciekło” do innych rozgłośni w kraju wiosną 1972 roku – i wywołało sensację, podbijając wiele list przebojów (a przede wszystkim Harcerską). „Gazeta Poznańska” uznała Grupę Stress za najlepszą formację roku w Wielkopolsce. Ale za uznaniem części dziennikarzy i fanów (vide wysokie miejsca w podsumowaniach rocznych „Non Stopu” dla „Ciężką drogą” i całej grupy) nie szły żadne konkrety; koncertów grali niewiele, a na zrealizowanie profesjonalnej sesji nagraniowej i wydanie albumu, który pozwoliłby im wybić się poza Wielkopolską, praktycznie żadnej szansy nie było. W efekcie – zamiast pójść szlakiem przetartym wcześniej przez takie kapele, jak Test, Klan czy Nurt (które opublikowały przynajmniej po jednej płycie), nie mówiąc już o Tadeuszu Nalepie i jego Breakoucie – skazani zostali na egzystencję na marginesie oficjalnej sceny muzycznej. Dlaczego? Bo mieli długie włosy i nosili spodnie-dzwony, kojarzyli się z hipisami, a tych władze komunistyczne wolały zwalczać, a nie hołubić. Na szczęście przetrwały nagrania radiowe (w sumie dwadzieścia jeden), które po mniej więcej trzydziestu latach opublikowano po raz pierwszy na dwupłytowym albumie z serii „Z archiwum Polskiego Radia” (2008). Sześć lat później jedenaście z nich, w zremasterowanych wersjach, znalazło się na winylowym krążku Kameleon Records – „On a Hard Rock Way 1972-1973”, którego zawartość odpowiada, choć w zmienionej kolejności, pierwszemu kompaktowi wydanemu przez Radiową Agencję Fonograficzną. Pierwsza sesja radiowa Grupy Stress (błąd w pisowni nazwy był jak najbardziej zamierzony, czego wielu decydentów od kultury w latach 70. XX wieku zrozumieć nie potrafiło) odbyła się w lutym 1972 roku. Zarejestrowano wówczas trzy utwory, w tym ten, od którego zaczęło się całe zamieszanie, czyli pierwszą – prawie ośmiominutową – wersję „Ciężką drogą”. To klasyczny hardrockowy blues, tyleż czerpiący z dokonań brytyjskich prekursorów mocnego uderzenia (jak Deep Purple czy Black Sabbath), co rodzimego Breakoutu, który zaledwie rok wcześniej wydał legendarną płytę „Blues” (z takimi kawałkami, jak „Oni zaraz przyjdą tu” czy „Pomaluj moje sny”). Rybicki, Tomczak i Maślak – co słychać wyraźnie – byli zafascynowani tą muzyką, chociaż nie oznacza to wcale, że zamierzali powielać pomysły Tadeusza Nalepy. Stąd chociażby wykorzystanie w części instrumentalnej partii… fletu, który brzmi tyleż nieoczekiwanie, co niepewnie i naiwnie. Ten fragment to zresztą najsłabsza część kompozycji, która poza tym charakteryzuje się kapitalną motoryką, dojrzałym sposobem śpiewania i zaskakująco rasowymi solówkami gitarowymi, za które – przypomnijmy! – odpowiadał zaledwie siedemnastoletni w tym momencie Mariusz Rybicki. „Wśród krzyży z ramionami” to wyprawa w świat psychodelii, choć wciąż z bluesowymi i hardrockowymi inklinacjami. Uwagę zwraca również bardzo poważny, egzystencjalny tekst (autorstwa samego wokalisty), jakże odróżniający się od tego, co oferowała słuchaczom większość ówczesnych kapel. Pod tym względem poznaniakom bardzo blisko było do „poszukujących” – również w warstwie literackiej – zespołów Klan i Nurt. W podobnym psychodelicznym klimacie, chociaż w wolniejszym tempie, utrzymany jest „Konfiteor” (pisownia oryginalna), z pulsującym basem w tle i kolejną intrygującą solówką na gitarze. Po raz drugi Grupa Stress odwiedziła siedzibę Radia „Merkury” miesiąc później i w ciągu jednego dnia – 22 marca – nagrała dwa kolejne numery. „Granica życia” ma zmienną fakturę: jest tu miejsce zarówno na rozpędzoną sekcję rytmiczną i bluesową gitarę, jak również na jeszcze jedną partię fletu (tym razem dużo stosowniej „wpisaną” w utwór niż w przypadku „Ciężką drogą”). Sporą dawkę energii formacja serwuje natomiast w zahaczających o stylistykę boogie i klasyczny rock and roll „Dwóch latach świetlnych”, choć sam numer sprawia wrażenie jeszcze nie całkiem dopracowanego. 23 sierpnia 1972 roku zespół znów pojawił się w studiu; ta sesja była jednak o tyle niezwykła, że w dwóch (z trzech) utworów gościnnie pojawił się wybitny wibrafonista i zarazem wielka gwiazda polskiego jazzu – Jerzy Milian. Usłyszeć można go w nowej wersji „Granicy życia” – od oryginału sprzed pięciu miesięcy ostrzejszej, zagranej z większym polotem i na większym luzie. Wibrafon zaś udanie wkomponowano w hardrockową materię utworu. W „Fatamorganie” Grupa Stress brzmi jak, nie przymierzając, wrocławski Nurt w swoich nagraniach radiowych, choć gwoli sprawiedliwości należy dodać, że artyści ze stolicy Dolnego Śląska dbali o większe zróżnicowanie instrumentarium. Nowa wersja „Ciężką drogą”, podobnie jak w przypadku „Granicy życia”, wypada lepiej od wcześniejszej – przede wszystkim zrezygnowano w niej z drażniącego uszy fletu i tym samym skrócono kawałek o dobre dziewięćdziesiąt sekund. Trzeba przyznać, że wyszło mu to na dobre. Trzy ostatnie zamieszczone na longplayu „On a Hard Rock Way 1972-1973” numery zostały zarejestrowane 6 kwietnia 1973 roku. Tę część płyty otwiera nijaki „Hazard”, zdecydowanie najsłabszy fragment całego wydawnictwa. Dużo ciekawiej prezentuje się psychodeliczna „Cybernetyczna pamięć dnia”, wzbogacona o brzmienie skrzypiec, na których gra nowy nabytek zespołu – Andrzej Richter. Jest to o tyle ciekawe, że tym sposobem Grupa Stress w pewnym sensie wyprzedziła swoją epokę – o amerykańskim Kansas w Polsce jeszcze chyba wtedy nikt nie słyszał, a brytyjskie UK jest dopiero melodią przyszłości. Podobnie, co nie znaczy, że tak samo, gra w tym momencie jedynie Krzak, tyle że jego popularność nie wykracza na razie poza Śląsk. Intryguje też zamykająca płytę „Inkwizycja”, która zaczyna się od dźwięku dzwonków, mniej więcej w połowie natomiast dobiegają z głośników brzmienia nieomal dark ambientowe. Wszystko bierze się zaś z tematyki utworu, która oscyluje wokół wyjątkowo mrocznych elementów wiary chrześcijańskiej. Nagrania zawarte na albumie wydanym przez Kameleon Records dają niezłe pojęcie o tym, jak niezwykłą formację tworzyli Wielkopolanie. I jednocześnie uzmysławiają, jak wielką stratą dla polskiego rocka był fakt, że Mariuszowi Rybickiemu i jego kolegom nigdy nie było dane wydać profesjonalnie zrealizowanej płyty. We wrześniu 1973 roku Grupa Stress otrzymała jedno z trzech wyróżnień na VI Ogólnopolskim Przeglądzie Amatorskich Zespołów Artystycznych w Płocku. Właśnie! amatorskich. Jak widać, w statusie zespołu, mimo sukcesów (w tym sesji z Jerzym Milianem), nie zmieniło się nic. Muzycy zaczęli więc szukać nowej formuły, dokooptowali skrzypka i perkusjonalistę Andrzeja Richtera oraz gitarzystę i harmonijkarza Krzysztofa Jarmużka. Nic to nie pomogło, skutkiem czego było poważne tąpnięcie, jakie nastąpiło w 1975 roku. Z kapelą pożegnali się jej współzałożyciele, Tomczak i Maślak, a pojawili się: pianista i organista Michał Przybysz, basista Andrzej Lewalski oraz perkusista Przemysław Pahl. Po trzech latach skład uległ kolejnemu gruntownemu przebudowaniu; do Rybickiego i Lewalskiego dołączyli: drugi gitarzysta Witold Łukaszewski, klawiszowiec Mariusz Zakrzewski i bębniarz Wiesław Lustyk. W sumie Grupa Stress dotrwała do końca 1979 roku, po drodze odbywając jeszcze trzy sesje nagraniowe – dwie w doskonale już sobie znanym studiu Radia „Merkury” oraz jedną w rozgłośni bydgoskiej. Koncertów wciąż jednak było mało, dlatego muzycy starali się – a raczej: musieli – dorabiać na boku, by jakoś przeżyć. Rybicki grał z Urszulą Sipińską i orkiestrą Zbigniewa Górnego, a po rozwiązaniu kapeli – z Eleni i w wielu składach typowo klezmerskich. Ostatecznie wyjechał z Polski i po przemierzeniu niemal całego świata, osiadł w Niemczech, gdzie w 1994 roku jako Marius wydał, nakładem Polydoru, album „Gitarrenträume”. Henryk Tomczak natomiast w 1975 roku powołał do życia, wraz z klawiszowcem Markiem Bilińskim, progresywny zespół Heam, do którego po dwóch latach zaprosił również gitarzystę Wojciecha Hoffmanna i Przemysława Pahla. Formacja zarejestrowała kilka suit, odbyła wielką trasę koncertową po Związku Radzieckim (z Haliną Frąckowiak), ale płyty – podobnie jak Grupa Stress – za swego życia (jak i po śmierci) się nie doczekała. W 1979 roku Heam przekształcono w Krater, który parę miesięcy później, na początku stycznia następnego roku, został rozwiązany. Biliński trafił najpierw do zespołu Arbiter Elegantarium, by ostatecznie wylądować w Banku; z kolei Tomczak po kilku dniach „bezrobocia” założył… Turbo, w którym ponownie znalazło się miejsce dla Hoffmanna. W nowej kapeli pan Henryk wytrwał tylko rok; rozstał się z nią z powodu różnic co do formuły przyszłego jej funkcjonowania. Zdążył jednak zarejestrować z Turbo kilkanaście utworów, które po latach ukazały się na płycie „Taka właśnie jest muzyka”, stanowiącej odsłonę pierwszą boksu „Anthology 1980-2008” (2008). W połowie lat 80. Tomczak jeszcze raz odegra rolę „ojca-założyciela”, tym razem bluesowo-rockowej (a w dalszych latach hardrockowej) grupy Non Iron, z którą opublikował w sumie cztery wydawnictwa („Non Iron”, 1987; „Innym niepotrzebni”, 1989; „Candles and Rain”, 1990; „’91”, 1991) i do której repertuaru koncertowego włączył między innymi... „Ciężką drogą”. Sebastian Chosiński ..::TRACK-LIST::.. Ciężką drogą (7'50) Wśród krzyży z ramionami (5'16) Konfiteor (3'01) Granica życia (4'29) Dwa lata świetlne (3'29) Granica życia (wersja 2) (4'55) Fatamorgana (3'03) Ciężką drogą (wersja 2) (6'13) Hazard (2'55) Cybernetyczna pamięc dnia (4'21) Inkwizycja (4'49) ..::OBSADA::.. Guitar, Flute, Vocals - Mariusz Rybicki Bass Guitar - Henryk Tomczak Drums - Janusz Maślak Vibraphone - Jerzy Milian (tracks: 6, 7) Violin - Andrzej Richter (track: 10) https://www.youtube.com/watch?v=gnMOOZPHLfk SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-10-29 09:01:58
Rozmiar: 118.22 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Płyta zbiera komplet zachowanych nagrań zespołu z lat 1972-1973 nagrany na czterech sesjach radiowych. Tych którzy nie znają muzyki Stressu informujemy, że było to pierwsze polskie power trio z prawdziwego zdarzenia. Zespół grał surową i dosyć mroczną odmianę rocka, charakteryzującą się ciężkimi, ale wpadającymi w ucho riffami, błyskotliwymi solówkami gitary, dynamiczną grą perkusji i monumentalnym brzmieniem basu. Stress nie stronił też od eksperymentów brzmieniowych (jak puszczanie taśmy od tyłu) oraz poszerzania swojego instrumentarium o flet, wibrafon, czy skrzypce. Aż trudno uwierzyć, że w studio PR w Poznaniu ten prawie zupełnie dzisiaj zapomniany zespół zarejestrował naprawdę fantastyczny, stojący na europejskim poziomie materiał, który na głowę bije większość mocno przereklamowanych nagrań ówczesnych tuzów polskiego rocka. Materiał został zremasterowany wprost z taśm matek i brzmi wybornie! Grupa Stress to legenda muzycznego Poznania – zespół, od którego tak naprawdę zaczęło się ciężkie granie w stolicy Wielkopolski. Z którego w następnych latach „wykluły” się inne kultowe kapele, jak chociażby, niestety, niemal całkowicie zapomniany i tym samym praktycznie nieobecny w świadomości fanów, progresywny Heam (z Markiem Bilińskim na klawiszach) oraz – nade wszystko – heavymetalowe Turbo. Motorem napędowym formacji był wokalista i gitarzysta, okazjonalnie grający również na flecie, Mariusz Rybicki. Urodził się w Poznaniu w 1955 roku w rodzinie o tradycjach muzycznych (ojciec, Edmund, grał na fagocie). Karierę sceniczną zaczął jako czternastolatek w grupach Demony i Alfa Centauri, ale prawdziwy rozgłos zdobył dopiero ze Stressem, którego był współzałożycielem. Jak do tego doszło? Latem 1971 roku wraz z dwoma starszymi od siebie kolegami – basistą Henrykiem Tomczakiem (rocznik 1949) i perkusistą Januszem Maślakiem (którzy zaliczyli już wspólnie staż w prowadzonej przez gitarzystę Piotra Kuźniaka formacji Manufaktura Czterech Dyrektorów) – Rybicki wybrał się do Łagowa na warsztaty artystyczne dla kabaretów studenckich. Gdy skończyły im się pieniądze, o co nie było trudno, postanowili zarobić trochę grosza, przygrywając w miejscowym amfiteatrze do tańca. Jak sami wspominali po latach, nie mieli wtedy jeszcze własnego repertuaru, więc grali covery – utwory Black Sabbath, Deep Purple, Jimiego Hendriksa. Szybko jednak pojawiła się potrzeba stworzenia czegoś własnego. Gdy po kilku tygodniach wracali do Poznania, mieli już opracowane dwa własne numery. Z nimi wybrali się we wrześniu do pobliskiego Jarocina na II Wielkopolskie Rytmy Młodych (które za niecałą dekadę przekształcą się w pierwszy z prawdziwego zdarzenia w Polsce festiwal rockowy). Tam zgarnęli główną nagrodę, czyli „Złotego Kameleona” (za hardrockowego bluesa „Ciężką drogą”), a Rybickiego – szesnastolatka! – uhonorowano w kategorii „najlepszy instrumentalista”. Jeszcze w tym samym roku młodzi muzycy potwierdzili swoje aspiracje (i zarazem możliwości), występując na kaliskim Festiwalu Młodzieżowej Muzyki Współczesnej. Sukcesy nie uszły uwagi branży, zespół został więc zaproszony do studia Radia „Merkury” w Poznaniu, gdzie regularnie rejestrował kolejne swoje kompozycje. „Ciężką drogą” „wyciekło” do innych rozgłośni w kraju wiosną 1972 roku – i wywołało sensację, podbijając wiele list przebojów (a przede wszystkim Harcerską). „Gazeta Poznańska” uznała Grupę Stress za najlepszą formację roku w Wielkopolsce. Ale za uznaniem części dziennikarzy i fanów (vide wysokie miejsca w podsumowaniach rocznych „Non Stopu” dla „Ciężką drogą” i całej grupy) nie szły żadne konkrety; koncertów grali niewiele, a na zrealizowanie profesjonalnej sesji nagraniowej i wydanie albumu, który pozwoliłby im wybić się poza Wielkopolską, praktycznie żadnej szansy nie było. W efekcie – zamiast pójść szlakiem przetartym wcześniej przez takie kapele, jak Test, Klan czy Nurt (które opublikowały przynajmniej po jednej płycie), nie mówiąc już o Tadeuszu Nalepie i jego Breakoucie – skazani zostali na egzystencję na marginesie oficjalnej sceny muzycznej. Dlaczego? Bo mieli długie włosy i nosili spodnie-dzwony, kojarzyli się z hipisami, a tych władze komunistyczne wolały zwalczać, a nie hołubić. Na szczęście przetrwały nagrania radiowe (w sumie dwadzieścia jeden), które po mniej więcej trzydziestu latach opublikowano po raz pierwszy na dwupłytowym albumie z serii „Z archiwum Polskiego Radia” (2008). Sześć lat później jedenaście z nich, w zremasterowanych wersjach, znalazło się na winylowym krążku Kameleon Records – „On a Hard Rock Way 1972-1973”, którego zawartość odpowiada, choć w zmienionej kolejności, pierwszemu kompaktowi wydanemu przez Radiową Agencję Fonograficzną. Pierwsza sesja radiowa Grupy Stress (błąd w pisowni nazwy był jak najbardziej zamierzony, czego wielu decydentów od kultury w latach 70. XX wieku zrozumieć nie potrafiło) odbyła się w lutym 1972 roku. Zarejestrowano wówczas trzy utwory, w tym ten, od którego zaczęło się całe zamieszanie, czyli pierwszą – prawie ośmiominutową – wersję „Ciężką drogą”. To klasyczny hardrockowy blues, tyleż czerpiący z dokonań brytyjskich prekursorów mocnego uderzenia (jak Deep Purple czy Black Sabbath), co rodzimego Breakoutu, który zaledwie rok wcześniej wydał legendarną płytę „Blues” (z takimi kawałkami, jak „Oni zaraz przyjdą tu” czy „Pomaluj moje sny”). Rybicki, Tomczak i Maślak – co słychać wyraźnie – byli zafascynowani tą muzyką, chociaż nie oznacza to wcale, że zamierzali powielać pomysły Tadeusza Nalepy. Stąd chociażby wykorzystanie w części instrumentalnej partii… fletu, który brzmi tyleż nieoczekiwanie, co niepewnie i naiwnie. Ten fragment to zresztą najsłabsza część kompozycji, która poza tym charakteryzuje się kapitalną motoryką, dojrzałym sposobem śpiewania i zaskakująco rasowymi solówkami gitarowymi, za które – przypomnijmy! – odpowiadał zaledwie siedemnastoletni w tym momencie Mariusz Rybicki. „Wśród krzyży z ramionami” to wyprawa w świat psychodelii, choć wciąż z bluesowymi i hardrockowymi inklinacjami. Uwagę zwraca również bardzo poważny, egzystencjalny tekst (autorstwa samego wokalisty), jakże odróżniający się od tego, co oferowała słuchaczom większość ówczesnych kapel. Pod tym względem poznaniakom bardzo blisko było do „poszukujących” – również w warstwie literackiej – zespołów Klan i Nurt. W podobnym psychodelicznym klimacie, chociaż w wolniejszym tempie, utrzymany jest „Konfiteor” (pisownia oryginalna), z pulsującym basem w tle i kolejną intrygującą solówką na gitarze. Po raz drugi Grupa Stress odwiedziła siedzibę Radia „Merkury” miesiąc później i w ciągu jednego dnia – 22 marca – nagrała dwa kolejne numery. „Granica życia” ma zmienną fakturę: jest tu miejsce zarówno na rozpędzoną sekcję rytmiczną i bluesową gitarę, jak również na jeszcze jedną partię fletu (tym razem dużo stosowniej „wpisaną” w utwór niż w przypadku „Ciężką drogą”). Sporą dawkę energii formacja serwuje natomiast w zahaczających o stylistykę boogie i klasyczny rock and roll „Dwóch latach świetlnych”, choć sam numer sprawia wrażenie jeszcze nie całkiem dopracowanego. 23 sierpnia 1972 roku zespół znów pojawił się w studiu; ta sesja była jednak o tyle niezwykła, że w dwóch (z trzech) utworów gościnnie pojawił się wybitny wibrafonista i zarazem wielka gwiazda polskiego jazzu – Jerzy Milian. Usłyszeć można go w nowej wersji „Granicy życia” – od oryginału sprzed pięciu miesięcy ostrzejszej, zagranej z większym polotem i na większym luzie. Wibrafon zaś udanie wkomponowano w hardrockową materię utworu. W „Fatamorganie” Grupa Stress brzmi jak, nie przymierzając, wrocławski Nurt w swoich nagraniach radiowych, choć gwoli sprawiedliwości należy dodać, że artyści ze stolicy Dolnego Śląska dbali o większe zróżnicowanie instrumentarium. Nowa wersja „Ciężką drogą”, podobnie jak w przypadku „Granicy życia”, wypada lepiej od wcześniejszej – przede wszystkim zrezygnowano w niej z drażniącego uszy fletu i tym samym skrócono kawałek o dobre dziewięćdziesiąt sekund. Trzeba przyznać, że wyszło mu to na dobre. Trzy ostatnie zamieszczone na longplayu „On a Hard Rock Way 1972-1973” numery zostały zarejestrowane 6 kwietnia 1973 roku. Tę część płyty otwiera nijaki „Hazard”, zdecydowanie najsłabszy fragment całego wydawnictwa. Dużo ciekawiej prezentuje się psychodeliczna „Cybernetyczna pamięć dnia”, wzbogacona o brzmienie skrzypiec, na których gra nowy nabytek zespołu – Andrzej Richter. Jest to o tyle ciekawe, że tym sposobem Grupa Stress w pewnym sensie wyprzedziła swoją epokę – o amerykańskim Kansas w Polsce jeszcze chyba wtedy nikt nie słyszał, a brytyjskie UK jest dopiero melodią przyszłości. Podobnie, co nie znaczy, że tak samo, gra w tym momencie jedynie Krzak, tyle że jego popularność nie wykracza na razie poza Śląsk. Intryguje też zamykająca płytę „Inkwizycja”, która zaczyna się od dźwięku dzwonków, mniej więcej w połowie natomiast dobiegają z głośników brzmienia nieomal dark ambientowe. Wszystko bierze się zaś z tematyki utworu, która oscyluje wokół wyjątkowo mrocznych elementów wiary chrześcijańskiej. Nagrania zawarte na albumie wydanym przez Kameleon Records dają niezłe pojęcie o tym, jak niezwykłą formację tworzyli Wielkopolanie. I jednocześnie uzmysławiają, jak wielką stratą dla polskiego rocka był fakt, że Mariuszowi Rybickiemu i jego kolegom nigdy nie było dane wydać profesjonalnie zrealizowanej płyty. We wrześniu 1973 roku Grupa Stress otrzymała jedno z trzech wyróżnień na VI Ogólnopolskim Przeglądzie Amatorskich Zespołów Artystycznych w Płocku. Właśnie! amatorskich. Jak widać, w statusie zespołu, mimo sukcesów (w tym sesji z Jerzym Milianem), nie zmieniło się nic. Muzycy zaczęli więc szukać nowej formuły, dokooptowali skrzypka i perkusjonalistę Andrzeja Richtera oraz gitarzystę i harmonijkarza Krzysztofa Jarmużka. Nic to nie pomogło, skutkiem czego było poważne tąpnięcie, jakie nastąpiło w 1975 roku. Z kapelą pożegnali się jej współzałożyciele, Tomczak i Maślak, a pojawili się: pianista i organista Michał Przybysz, basista Andrzej Lewalski oraz perkusista Przemysław Pahl. Po trzech latach skład uległ kolejnemu gruntownemu przebudowaniu; do Rybickiego i Lewalskiego dołączyli: drugi gitarzysta Witold Łukaszewski, klawiszowiec Mariusz Zakrzewski i bębniarz Wiesław Lustyk. W sumie Grupa Stress dotrwała do końca 1979 roku, po drodze odbywając jeszcze trzy sesje nagraniowe – dwie w doskonale już sobie znanym studiu Radia „Merkury” oraz jedną w rozgłośni bydgoskiej. Koncertów wciąż jednak było mało, dlatego muzycy starali się – a raczej: musieli – dorabiać na boku, by jakoś przeżyć. Rybicki grał z Urszulą Sipińską i orkiestrą Zbigniewa Górnego, a po rozwiązaniu kapeli – z Eleni i w wielu składach typowo klezmerskich. Ostatecznie wyjechał z Polski i po przemierzeniu niemal całego świata, osiadł w Niemczech, gdzie w 1994 roku jako Marius wydał, nakładem Polydoru, album „Gitarrenträume”. Henryk Tomczak natomiast w 1975 roku powołał do życia, wraz z klawiszowcem Markiem Bilińskim, progresywny zespół Heam, do którego po dwóch latach zaprosił również gitarzystę Wojciecha Hoffmanna i Przemysława Pahla. Formacja zarejestrowała kilka suit, odbyła wielką trasę koncertową po Związku Radzieckim (z Haliną Frąckowiak), ale płyty – podobnie jak Grupa Stress – za swego życia (jak i po śmierci) się nie doczekała. W 1979 roku Heam przekształcono w Krater, który parę miesięcy później, na początku stycznia następnego roku, został rozwiązany. Biliński trafił najpierw do zespołu Arbiter Elegantarium, by ostatecznie wylądować w Banku; z kolei Tomczak po kilku dniach „bezrobocia” założył… Turbo, w którym ponownie znalazło się miejsce dla Hoffmanna. W nowej kapeli pan Henryk wytrwał tylko rok; rozstał się z nią z powodu różnic co do formuły przyszłego jej funkcjonowania. Zdążył jednak zarejestrować z Turbo kilkanaście utworów, które po latach ukazały się na płycie „Taka właśnie jest muzyka”, stanowiącej odsłonę pierwszą boksu „Anthology 1980-2008” (2008). W połowie lat 80. Tomczak jeszcze raz odegra rolę „ojca-założyciela”, tym razem bluesowo-rockowej (a w dalszych latach hardrockowej) grupy Non Iron, z którą opublikował w sumie cztery wydawnictwa („Non Iron”, 1987; „Innym niepotrzebni”, 1989; „Candles and Rain”, 1990; „’91”, 1991) i do której repertuaru koncertowego włączył między innymi... „Ciężką drogą”. Sebastian Chosiński ..::TRACK-LIST::.. Ciężką drogą (7'50) Wśród krzyży z ramionami (5'16) Konfiteor (3'01) Granica życia (4'29) Dwa lata świetlne (3'29) Granica życia (wersja 2) (4'55) Fatamorgana (3'03) Ciężką drogą (wersja 2) (6'13) Hazard (2'55) Cybernetyczna pamięc dnia (4'21) Inkwizycja (4'49) ..::OBSADA::.. Guitar, Flute, Vocals - Mariusz Rybicki Bass Guitar - Henryk Tomczak Drums - Janusz Maślak Vibraphone - Jerzy Milian (tracks: 6, 7) Violin - Andrzej Richter (track: 10) https://www.youtube.com/watch?v=gnMOOZPHLfk SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-10-29 08:58:37
Rozmiar: 292.77 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Niby ten sam skład, co na poprzedniej "The Wild, The Willing And The Innocent", a jednak... No właśnie - "Mechanix" to płyta jakże różna, przede wszystkim znacznie słabsza od poprzedniczki, głównie za sprawą wyraźnej dominacji wesołych, chwytliwych "pioseneczek" o wątpliwej wartości artystycznej, choć być może sprzedających się nienajgorzej "masowym" odbiorcom. Trudno nie skojarzyć owej tendencji ze znacznie większą aktywnością kompozytorską w grupie klawiszowca Neila Cartera, który w tej roli na poprzednim albumie nie udzielał się ani trochę. Zanim jedna przeżyjemy rozczarowanie, na początek wita nas myląco doskonały "The Writer" (godna uwagi jest tendencja UFOsów do umieszczania na początku albumu zazwyczaj najbardziej udanych kompozycji) - ciężki, rockowy, pełen potęgi brzmienia, powalający genialnym riffem kolejny przykład ufowskiego geniuszu. Niezłe wrażenie robi także następny utwór, przeróbka cochranowskiego rock'n'rolla "Something Else" - znów pełna ufowej dynamiki i czadu. Tak naprawdę jednak pozytywne wrażenie na płycie robi jeszcze jedynie szybki, dynamiczny "We Belong To The Night", choć już w nim widać ową "piosenkową" tendencję, oraz ewentualnie "You'll Get Love"... Największym komercyjnym przebojem płyty okazał się jednak "Let It Rain" - słodziutka, chwytliwa pioseneczka (i to jest UFO?? eeee...). W dość podobnym, radosnym klimacie utrzymane są "Back Into My Life", kawałek jednak od poprzedniego bardziej udany, czy spokojniejsze "Doing It All For You". Reszta natomiast to pozbawione wyrazu, nieciekawe rockowe kompozycje, jak "Feel It", "Dreaming" oraz słabiutka, zalatująca tandetą ballada "Terri" - gdzież jej do takich "Try Me", "Belladonny" czy "Take It Or Leave It"... Gdyby nie "The Writer", co więksi pesymiści mogliby spisać po tym albumie UFO na straty, nie oczekując po grupie już absolutnie nic dobrego. Jeden numer (czy nawet parę) nie ratuje jednak tej zdecydowanie nienadzwyczajnej płyty, płyty zespołu, który przyzwyczaił nas do porywających hitów, dynamiki, czadu, przeplatanych nastrojem, czasem mrocznym ciężarem, ale muzyki zawsze na wysokim poziomie, poza tym własnej, specyficznej i niepowtarzalnej. Odejście w kierunku modnych, radosnych piosenek mogło wystawić wiernych fanów na ciężką próbę, a przesycony podobnym stylem ówczesny muzyczny rynek raczej nie skłaniał ku nadziejom na pozyskanie nowych. Maciej Mąsiorski ..::TRACK-LIST::.. 1. The Writer 2. Somethin' Else 3. Back Into My Life 4. You'll Get Love 5. Doing It All For You 6. We Belong To The Night 7. Let It Rain 8. Terri 9. Feel It 10. Dreaming Bonus Tracks: 11. Heel Of A Stranger 12. We Belong To The Night (live) 13. Let It Rain (live) 14. Doing It All For You (soundcheck) ..::OBSADA::.. Bass – Pete Way Drums - Andy Parker Vocals - Phil Mogg Guitar - Paul Chapman Keyboards, Guitar, Saxophone, Backing Vocals - Neil Carter https://www.youtube.com/watch?v=rLUt2Jgp4ng SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-10-23 20:08:18
Rozmiar: 133.11 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Niby ten sam skład, co na poprzedniej "The Wild, The Willing And The Innocent", a jednak... No właśnie - "Mechanix" to płyta jakże różna, przede wszystkim znacznie słabsza od poprzedniczki, głównie za sprawą wyraźnej dominacji wesołych, chwytliwych "pioseneczek" o wątpliwej wartości artystycznej, choć być może sprzedających się nienajgorzej "masowym" odbiorcom. Trudno nie skojarzyć owej tendencji ze znacznie większą aktywnością kompozytorską w grupie klawiszowca Neila Cartera, który w tej roli na poprzednim albumie nie udzielał się ani trochę. Zanim jedna przeżyjemy rozczarowanie, na początek wita nas myląco doskonały "The Writer" (godna uwagi jest tendencja UFOsów do umieszczania na początku albumu zazwyczaj najbardziej udanych kompozycji) - ciężki, rockowy, pełen potęgi brzmienia, powalający genialnym riffem kolejny przykład ufowskiego geniuszu. Niezłe wrażenie robi także następny utwór, przeróbka cochranowskiego rock'n'rolla "Something Else" - znów pełna ufowej dynamiki i czadu. Tak naprawdę jednak pozytywne wrażenie na płycie robi jeszcze jedynie szybki, dynamiczny "We Belong To The Night", choć już w nim widać ową "piosenkową" tendencję, oraz ewentualnie "You'll Get Love"... Największym komercyjnym przebojem płyty okazał się jednak "Let It Rain" - słodziutka, chwytliwa pioseneczka (i to jest UFO?? eeee...). W dość podobnym, radosnym klimacie utrzymane są "Back Into My Life", kawałek jednak od poprzedniego bardziej udany, czy spokojniejsze "Doing It All For You". Reszta natomiast to pozbawione wyrazu, nieciekawe rockowe kompozycje, jak "Feel It", "Dreaming" oraz słabiutka, zalatująca tandetą ballada "Terri" - gdzież jej do takich "Try Me", "Belladonny" czy "Take It Or Leave It"... Gdyby nie "The Writer", co więksi pesymiści mogliby spisać po tym albumie UFO na straty, nie oczekując po grupie już absolutnie nic dobrego. Jeden numer (czy nawet parę) nie ratuje jednak tej zdecydowanie nienadzwyczajnej płyty, płyty zespołu, który przyzwyczaił nas do porywających hitów, dynamiki, czadu, przeplatanych nastrojem, czasem mrocznym ciężarem, ale muzyki zawsze na wysokim poziomie, poza tym własnej, specyficznej i niepowtarzalnej. Odejście w kierunku modnych, radosnych piosenek mogło wystawić wiernych fanów na ciężką próbę, a przesycony podobnym stylem ówczesny muzyczny rynek raczej nie skłaniał ku nadziejom na pozyskanie nowych. Maciej Mąsiorski ..::TRACK-LIST::.. 1. The Writer 2. Somethin' Else 3. Back Into My Life 4. You'll Get Love 5. Doing It All For You 6. We Belong To The Night 7. Let It Rain 8. Terri 9. Feel It 10. Dreaming Bonus Tracks: 11. Heel Of A Stranger 12. We Belong To The Night (live) 13. Let It Rain (live) 14. Doing It All For You (soundcheck) ..::OBSADA::.. Bass – Pete Way Drums - Andy Parker Vocals - Phil Mogg Guitar - Paul Chapman Keyboards, Guitar, Saxophone, Backing Vocals - Neil Carter https://www.youtube.com/watch?v=rLUt2Jgp4ng SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-10-23 20:02:45
Rozmiar: 431.47 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Nagrany z nowym gitarzystą (grającego od początku zespołu Tony Bourge'a zastąpił John Thomas) świetny mini-album z 1980 roku. W nowym składzie zespół zaczął grać ostrzej, wręcz metalowo, nawiązując do dokonań ówczesnej heavy-rockowej/metalowej czołówki. Płyta zawiera cztery, premierowe kompozycje utrzymane w stylistyce nagrań takich zespołów jak AC/DC, Judas Priest i Def Leppard. Oczywiście w nagraniach z tego CD słychać także "stare" Budgie! Zespół nie zmienił się z dnia na dzień tylko w naturalny sposób ewoluował! Jako bonus otrzymaliśmy 2 koncertowe nagrania z 1980 roku - niezłej, choć niestety nie idealnej jakości. To jest absolutnie klasyczna pozycja w dyskografii zespołu! ..::TRACK-LIST::.. 1. Wildfire 2. High School Girls 3. Panzer Division Destroyed 4. Lies Of Jim (The E-Type Lover) bonus tracks: 5. High School Girls (Live 1980) 6. Panzer Division Destroyed (Live 1980) ..::OBSADA::.. Burke Shelley - vocals, bass John Thomas - guitar Steve Williams - drums https://www.youtube.com/watch?v=15fxJnL1rx0 SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-10-01 11:27:59
Rozmiar: 69.32 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Nagrany z nowym gitarzystą (grającego od początku zespołu Tony Bourge'a zastąpił John Thomas) świetny mini-album z 1980 roku. W nowym składzie zespół zaczął grać ostrzej, wręcz metalowo, nawiązując do dokonań ówczesnej heavy-rockowej/metalowej czołówki. Płyta zawiera cztery, premierowe kompozycje utrzymane w stylistyce nagrań takich zespołów jak AC/DC, Judas Priest i Def Leppard. Oczywiście w nagraniach z tego CD słychać także "stare" Budgie! Zespół nie zmienił się z dnia na dzień tylko w naturalny sposób ewoluował! Jako bonus otrzymaliśmy 2 koncertowe nagrania z 1980 roku - niezłej, choć niestety nie idealnej jakości. To jest absolutnie klasyczna pozycja w dyskografii zespołu! ..::TRACK-LIST::.. 1. Wildfire 2. High School Girls 3. Panzer Division Destroyed 4. Lies Of Jim (The E-Type Lover) bonus tracks: 5. High School Girls (Live 1980) 6. Panzer Division Destroyed (Live 1980) ..::OBSADA::.. Burke Shelley - vocals, bass John Thomas - guitar Steve Williams - drums https://www.youtube.com/watch?v=15fxJnL1rx0 SEED 14:30-23:00. POLECAM!!!
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2023-10-01 11:23:42
Rozmiar: 214.30 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
|